Za życia bywał nazywany "murzyńskim psem" i to wcale nie tylko przez kolonizatorów, choć całe swoje życie spędził w Limie, stolicy ówczesnego wicekrólestwa Hiszpanii.
Kto zatem wołał tak na dzisiejszego patrona? Niektórzy jego współbracia dominikanie, dla których fakt dopuszczenia nieślubnego dziecka i do tego mulata do ślubów zakonnych, był trudny do zaakceptowania. Było to tym bardziej prowokacyjne, że kolor jego skóry żywo kontrastował z bielą habitu. Kiedy więc słyszał uszczypliwe uwagi, że jest "murzyńskim psem" odpowiadał z pokorą: "Tak, jestem tylko biednym mulatem, sprzedajcie mnie" i odchodził do swoich obowiązków. Obowiązków, których właśnie pokorne i skrupulatne wypełnianie sprawiło, że ten służący w zakonie od 15 roku życia młody mężczyzna, z pozycji konwersa, członka wspólnoty zakonnej przeznaczonego do prac fizycznych, został najpierw tercjarzem, a następnie bratem. Było to niezgodne z ówczesnym prawem, które zabraniało potomkom Murzynów czy Indian być pełnoprawnymi członkami zakonów w wicekrólestwie Hiszpanii, jednak przełożony wspólnoty w Limie uznał, że ważniejsze od przestrzegania prawa jest miłosierdzie. I tak oto Marcin de Porres stał się dominikaninem, czego od lat gorąco pragnął.
Czym zajmował się brat Marcin w klasztorze? Tym, czego wyuczył się jeszcze za młodu – był balwierzem, czyli znał się na fryzjerstwie i medycynie. Prowadził zatem przez 36 lat szpitalik klasztorny. Marcin leczył nie tylko braci zakonnych, ale także ludzi spoza klasztoru, gdyż miejsce to służyło pomocą całemu miastu. Pomoc znajdowali tam wszyscy, bez względu na kolor skóry i stan zdrowia. Pewnego dnia trafił tam stary żebrak, cały pokryty wrzodami i prawie nagi. Ponieważ nie było już wolnych miejsc, Marcin oddał mu własne łóżko. Jeden z jego współbraci zganił go za to, na co nasz patron – jak zanotowano – odpowiedział: „Współczucie jest lepsze od czystości”.
Oprócz prowadzenia szpitala Marcin de Porres kwestował na rzecz swoich chorych i potrzebujących, wykupywał z niewoli Murzynów, a około 160 osób otrzymywało od niego odzież. Równie uważny i pełen miłości był także wobec zwierząt, które miały w nim – jak mawiano – św. Franciszka Ameryki Południowej. Tym jednak, co robiło na wszystkich naprawdę piorunujące wrażenie, była nie skala pomocy charytatywnej jaką organizował, tylko siła jego modlitwy. Przypisywano mu liczne cuda, dane były mu od Boga dary nadprzyrodzone, a jego skupienie na adoracji Najświętszego Sakramentu było tak duże, że pewnego dnia, nie zwrócił nawet uwagi na pożar, jaki rozszalał się w kaplicy.
O tym, że już za życia traktowany był jak święty, świadczy wydarzenie, które miało miejsce z chwilą jego śmierci 3 listopada 1639 roku. Gdy bowiem współbracia wystawili jego ciało na widok publiczny, by oddano mu ostatnią cześć, pod wieczór okazało się, że brat Marcin de Porres nie ma na sobie zakonnego habitu. Sytuacja powtórzyła się 3 razy, zanim odkryto, że odwiedzający go tłumnie ludzie, rwali nitki z jego okrycia, by mieć w domu jego relikwie. W ten sposób "murzyński pies" stał się najbardziej rozpoznawanym w Peru "Bożym psem", jak dominikanie zwykli nazywać samych siebie.
Zobacz cały cykl: Święci z nieba ściągnięci w Radiu eM
Radio eM