Myśl wyrachowana: Każdy dokądś pielgrzymuje: jedni na Jasną Górę, inni w czarną dziurę.
Prezydent Andrzej Duda po wygranych wyborach przyjechał nieoficjalnie na Jasną Górę, żeby się pomodlić. Nieraz tam bywał, na przykład po pierwszej elekcji albo gdy miał podjąć jakąś trudną decyzję. Wydawać by się mogło, że kiedy jak kiedy, ale teraz nie powinno to budzić kontrowersji, bo kampanię już zakończył, a kolejnej miał nie będzie.
A jednak informacja o udziale prezydenta w Apelu Jasnogórskim wywołała złośliwe komentarze w mediach i furię w sieci. „Co za żenada!”, „XXI w. i prezydent bierze udział w gusłach. Dramat” – pisali wściekli użytkownicy Twittera (to łagodniejsze wpisy). Niektórzy zdobyli się na szczątkową formę argumentacji: „Jeżeli Duda zawierza wszystko królowej, to znaczy, że podaje się do dymisji, bo po co nam on teraz?”. Albo to: „Nikt nie dał Andrzejowi Dudzie prawa do takich ideologicznych i wykluczających gestów. Czyli tuż po wyborach od razu dzieli Polaków”.
Podobne hasła, krążące wokół postulatu rozdziału Kościoła od państwa (tak jakby tego rozdziału nie było) w ostatnim czasie zrobiły zawrotną karierę. Zachodzę w głowę, co miałby dziś zrobić szczerze wierzący polityk katolik, żeby nie „dzielić” i nie „wykluczać” swoimi praktykami religijnymi. Musiałby chyba przestać praktykować, ewentualnie potraktować praktykowanie jak czynności fizjologiczne i robić to wstydliwie i w odosobnieniu.
Oznaczałoby to jednak, że wierzącej osobie publicznej nie wolno brać udziału w Mszach, nabożeństwach, pielgrzymkach i jakichkolwiek uroczystościach kościelnych. Czy to ma być ten ideał?
Jeśli bycie konsekwentnym katolikiem jest dzieleniem i wykluczaniem, to co nim nie jest? Jakie w ogóle przekonania wolno publicznie ujawniać, skoro nie wolno religijnych? I jak to jest, że gdy prezydenci miast oficjalnie chodzą na czele homoparad, „opinia publiczna” cmoka z zachwytu, a gdy prezydent kraju prywatnie modli się w sanktuarium, ta sama „opinia” zapowietrza się ze zgrozy?
Cała histeria wokół publicznego świadectwa wiary głowy państwa wynika z tego, że nie jest to ta wiara, jaką wyznają oponenci. Bo ci, którzy chrześcijaństwo nazywają gusłami, też oczywiście wyznają jakąś religię, tyle tylko, że zazwyczaj skupia się ona na doczesności i nie ma w niej nadziei zbawienia.
Wszyscy w coś wierzymy. Jak nie w Boga, to w byle co – i ma to swoje doniosłe konsekwencje. Nie po to wybieramy człowieka, żeby zachowywał się jak neutralny automat. Wybraliśmy prezydenta, o którym wiedzieliśmy, że konsultuje się z Bogiem (co dla wielu miało kluczowe znaczenie), więc byłoby nawet nieuczciwością z jego strony, gdyby teraz dla czyichś poglądów zaprzestał tej praktyki.
Franciszek Kucharczak