Brytyjski rząd wybrał całkowicie odmienną strategię walki z epidemią koronawirusa, niż reszta państw europejskich. Podczas, gdy te zamykają szkoły, odwołują imprezy masowe, a niektóre nawet zamykają granice, w Wielkiej Brytanii niemal wszystko działa normalnie.
Przejście do drugiej fazy - spowalniania - sprowadza się na razie głównie do zalecenia, by osoby, które mają gorączkę lub powtarzający się kaszel, pozostały w domach przez co najmniej siedem dni, szkoły odwołały wyjazdy zagraniczne, a osoby starsze zrezygnowały z wycieczek, zwłaszcza na wielkich statkach jak Diamond Princess, który do niedawna był jednym z głównych ognisk choroby.
Gabinet Borisa Johnsona na każdym kroku podkreśla, że przy podejmowanych decyzjach kieruje się nauką. Przy chorobie, której skutki nie są jeszcze znane, nie ma jednak też jednoznacznej opinii naukowców, co jest właściwą drogą postępowania i jest wiele głosów mówiących, że strategia rządu jest co najmniej ryzykowna. Albo że rząd bardziej przejmuje się stanem gospodarki niż stanem zdrowia ludzi.
"Dowody są jasne. Potrzebujemy pilnego wdrożenia polityki społecznego zdystansowania i zamykania. Rząd gra w ruletkę z opinią publiczną. To poważny błąd" - uważa Richard Horton, redaktor naczelny brytyjskiego magazynu medycznego "Lancet". "Mieliśmy samozadowolenie, akademicki stosunek do wybuchu epidemii. Nasi ministrowie zachowują się jak XIX-wieczni kolonialiści, grający pięciodniowy mecz krykieta" - powiedział z kolei John Ashton, były regionalny szef służby zdrowia w północno-zachodniej Anglii.
Ale rząd ma też swoich naukowców, którzy - zwłaszcza ci zajmujący się psychologią behawioralną - mówią coś zupełnie przeciwnego. "Próbujemy, w sposób niespotykany dotychczas, wykorzystać wszystkie narzędzia: medyczne i matematyczne, ale również behawioralne" - powiedział w jednym z wywiadów David Halpern, szef rządowego zespołu Behavioral Insights Team i członek komitetu zarządzającego reakcją na epidemię. "Modele w dużej mierze polegają na tym, co ludzie będą robić. Czy ludzie będą stosować się do instrukcji, i w jakim stopniu? Jeśli dzieci nie pójdą do szkoły, co się stanie?" - dodaje.
Wyjaśnia, że ubocznym skutkiem tego będzie to, że dzieci więcej czasu spędzać będą z dziadkami, czyli osobami, które jako grupę najbardziej narażoną, rząd właśnie chce ochronić. Podobnie jest z wydarzeniami sportowymi - zamknięcie stadionów oznacza, że więcej ludzi będzie się gromadzić w pubach czy innych zamkniętych pomieszczeniach, gdzie ryzyko rozprzestrzeniania się wirusa jest wyższe niż na wolnym powietrzu.
Następna sprawa to podjęcie bardziej radykalnych środków - których rząd nie wyklucza - we właściwym momencie, gdyż zrobienie tego zbyt wcześnie nie przyniesie efektu. Mówił o tym też Chris Whitty, naczelny lekarz Anglii, podczas konferencji prasowej z Johnsonem. Rząd zakłada, że epidemia koronawirusa będzie długa, a liczby potwierdzonych przypadków i zgonów sugerują, że szczyt epidemii w Wielkiej Brytanii będzie cztery tygodnie później niż we Włoszech. Ponadto im bardziej uda się przesunąć ten szczyt, tym mniej będzie się on nakładać na sezonową zwykłą grypę, z którą również musi się mierzyć służba zdrowia. Tym więcej natomiast czasu na opracowanie szczepionki, lekarstwa i szybkich testów.
"To będzie długa walka. Jeśli zacznie się zbyt wcześnie, ludzie będą tym zmęczeni. Ludzie zaczynają z najlepszymi intencjami, ale w pewnym momencie entuzjazm słabnie" - mówił Whitty. Jak wyjaśniał, celem jest uniknięcie sytuacji, w której w momencie szczytu epidemii ludzie będą już zmęczeni trwającymi od kilku tygodni restrykcjami i przestaną ich tak dokładnie przestrzegać, co zdaniem psychologów behawioralnych jest po pewnym czasie nieuniknione.
Obrana przez rząd strategia zarazem świetnie wpisuje się w narodowy charakter Brytyjczyków, zgodnie z propagandowym hasłem z czasów II wojny światowej "Keep calm and carry on" (zachowaj spokój i rób dalej swoje). Według badania przeprowadzonego przez ośrodek YouGov na przełomie lutego i marca - gdy liczba przypadków nie przekraczała 40, ale rząd ostrzegał, że rozprzestrzenianie się epidemii jest nieuchronne - bardzo lub trochę zaniepokojonych koronawirusem było 24 proc. Brytyjczyków, zaś nie bardzo lub wcale - 70 proc. To dawało najniższy odsetek zaniepokojonych ze wszystkich 10 państw, gdzie przeprowadzono badanie (oprócz Wielkiej Brytanii też w USA i ośmiu państwach Azji).
Jeśli chodzi o brytyjską część badania, to 54 proc. respondentów dobrze oceniło działania rządu w kwestii epidemii, zaś źle - 26 proc., co więcej konserwatywny rząd Johnsona uzyskał także więcej dobrych niż złych ocen nawet wśród wyborców Partii Pracy i Liberalnych Demokratów. Jedynie 14 proc. ankietowanych odpowiedziało, że w związku z zagrożeniem unika zatłoczonych miejsc, 36 proc. - że duże koncerty czy wydarzenia sportowe powinny być odwołane, zaś za zamknięciem szkół było 17 proc. pytanych. Choć jeszcze raz trzeba podkreślić, że od czasu badania liczba zakażeń wzrosła kilkunastokrotnie i odnotowano pierwszych 10 ofiar śmiertelnych.
To podejście wciąż jeszcze widać na ulicach, bo życie w Londynie toczy się na razie całkiem normalnie. Na razie, bo w poprzednim tygodniu pojawiły się doniesienia, że ludzie wykupują towary pierwszej potrzeby, a sieć Tesco nawet wprowadziła racjonowanie niektórych produktów. Wprawdzie władze zapewniają, że zupełnie nie ma takiej potrzeby, bo żywności na pewno nie zabraknie, ale np. znalezienie w sklepach mydła w płynie czy antybakteryjnych żeli bądź chusteczek do rąk jest już sporym wyzwaniem.