Nie znam nikogo, kto z tak wielkim szacunkiem i delikatnością, jak ks. Krzysztof Grzywocz, odnosiłby się do drugiego człowieka, także jego słabości i kruchości. Miał niesamowity dar, który sprawiał, że każde spotkanie z nim przywracało wewnętrzną równowagę, godziło człowieka z samym sobą, przywracało sens.
17.08.2019 11:05 GOSC.PL
Pamiętam te wykłady z duchowości na Wydziale Teologicznym w Opolu. Często brakowało nam, studentom miejsca, bo na zajęcia prowadzone przez ks. Krzysztofa przychodzili także słuchacze z innych lat, wydziałów lub tak po prostu - z ulicy. Zresztą te zajęcia nie miały formuły akademickich wykładów. To były zawsze rekolekcje - powolne odsłanianie Tajemnicy, która nigdy do końca nie zostanie przed nami odkryta na ziemi.
Ks. Grzywocz wiedział o tym, jak mało kto. Nie było jego celem, by wyjaśnić przed nami naturę Boga; rozbić Go na małe cząstki, jak atom. Nigdy nie narzucał słuchaczom swojego zdania, swoich opinii, swoich badań. Nie znam nikogo, kto z tak wielkim szacunkiem i delikatnością, jak on odnosiłby się do drugiego człowieka, także jego słabości i kruchości. Miał niesamowity dar, który sprawiał, że każde spotkanie z nim przywracało wewnętrzną równowagę; godziło człowieka z samym sobą, przywracało sens. "W spotkaniu z Krzysztofem było coś życiodajnego" - stwierdziła Katarzyna Jabłońska, redaktor "Więzi", wieloletnia przyjaciółka ks. Grzywocza.
Nie mogłabym trafniej tego opisać.
Był moim kierownikiem duchowym przez kilka lat. Wielokrotnie uratował mi życie, nawet wtedy, gdy nasz kontakt był już zdecydowanie rzadszy. Właśnie tak: relacja z nim była życiodajna, nigdy nie odbierała oddechu, ale go przywracała. Jego proste często, pokorne słowa rozjaśniały najbardziej gęste ciemności, w których bywałam.
Był także promotorem mojej pracy magisterskiej. Pamiętał o mnie nawet wtedy, gdy ja zablokowałam się na kilka lat w pisaniu i nie byłam w stanie posunąć się ani krok do przodu. I, gdy z tego powodu uciekłam, zerwałam relację z nim. Kiedy wróciłam z podkulonym ogonem ks. Krzysztof okazał mi niesamowite wsparcie - ucieszył się, pogratulował odwagi (!) i pomógł przebrnąć znów przez gąszcz akademickich procedur, które po latach wydawały mi się już nie do przejścia. Dzięki niemu jestem dziś w tym miejscu mojego życia.
Jego imię oznacza "niosący Chrystusa". Nie mogło być lepiej dobrane do niego, a może raczej stało się jego życiową dewizą. Gdybym chciała jakoś zmaterializować sobie Chrystusa; Jego sposób mówienia, zwracania się do konkretnego człowieka, nawiązywania relacji i trwania w nich - wybrałabym z pewnością ks. Krzysztofa. Nosił w sobie Chrystusa, był Nim przesiąknięty, przylgnięty do Niego. A jednocześnie stąpał tak mocno nogami po ziemi - potrafił jak nikt smakować życie, czerpać z niego pełnymi garściami, cieszyć się jego obfitością. Łączył w sobie głęboką mistykę z realizmem życia. Sam mówił: "Granica pomiędzy duchowością zdrową i patologiczną biegnie w nas, a nie między nami. Prawdziwego ascetę poznaje się po miłości - czy potrafi kochać Boga, żonę, swoich parafian, studentów. Czy potrafi się bawić, cieszyć, ale też, czy potrafi mówić «nie», również tym, których kocha".
Zaginął równo dwa lata temu. 17 sierpnia 2017 roku wyruszył na szlak w Alpach szwajcarskich, by już z niego nie wrócić.
"Dziś, po zaginięciu Krzysztofa, kiedy tak trudno uporać się z bólem i znaleźć sens w tym wydarzeniu, powtarzam sobie jego słowa, które nam zostawił" - napisała Katarzyna Jabłońska w posłowie do książki ks. Krzysztofa Grzywocza „Na początku był sens”.
Ludzkie doświadczenie sensu jest w pewnym znaczeniu prowizoryczne, podobnie jak życie. Nie jest nam dane raz na zawsze, nie stanowi jakiegoś nienaruszalnego zabezpieczenia. Jest drogą, która się wyłania, i jest tajemnicą. Jest drogą, której trzeba czasem szukać w ciemnościach i być może również czasem ją gubić. Ale ona istnieje.
Aleksandra Pietryga