Z ojcem Dariuszem Kowalczykiem rozmawia Marcin Jakimowicz
Marcin Jakimowicz: Dzień, który powinien być dniem kompletnej ciszy, zamienia się w jarmark. To przecież dla wielu kolejny „sakrament Kościoła” – święcenie pokarmów. Tłumy, przepychanki, dzwoniące komórki.
O. Dariusz Kowalczyk: – W Wielką Sobotę doświadczam pewnego rozdźwięku między wymową liturgiczno-teologiczną a praktyką Kościoła nad Wisłą. To dzień wielkiej ciszy, żałoby. Jezus Chrystus leży w grobie, a z drugiej strony czuje się już coraz mocniej świąteczny radosny nastrój. Ciekawe, że w Wielki Piątek jest post, a w Wielką Sobotę już nie ma, choć przecież logiczne byłoby, gdyby był o ten dzień przedłużony. Są święconki – piękny zwyczaj, ale w praktyce troszkę przesłaniający głęboką symbolikę tego dnia, w którym nie ma tak naprawdę żadnej liturgii. Tak zwana Liturgia Wielkiej Soboty jest przecież już liturgią paschalną.
Nie wylewałbym jednak dziecka z kąpielą. Święcenie pokarmów na przykład w Londynie, gdzie Polacy biegają od rana z koszyczkami, a Anglicy drapią się po głowach, pytając „o co chodzi?”, to znakomita okazja do dania świadectwa, co w dzisiejszych czasach nie jest bez znaczenia…
Jak zachować się w Wielką Sobotę? Jesteśmy trochę rozdarci: piątek już za nami, a niebawem (za kilka godzin) Rezurekcja.
– Myślę, że przeżywanie soboty mogą „uratować” poranne, wyśpiewane z ludźmi jutrznia i godzina czytań. Te genialne nabożeństwa chyba bardziej rozpowszechnione są jednak we Włoszech niż nad Wisłą. W Wielką Sobotę przeżywamy niezwykły fakt: Syn samego Boga leży w grobie. A mówiąc inaczej, zstępuje do piekieł. Niektórzy interpretują to tak, że oto Jezus Chrystus triumfujący nawiedza piekło, by tam ogłosić wszystkim swe zwycięstwo. Bliższa jest mi jednak inna interpretacja tego wydarzenia. Jezus w swym zstąpieniu do piekieł dzieli do końca los potępionego grzesznika. Jest solidarny z grzesznym człowiekiem do samego kresu. Myślę, że częściej powinniśmy mówić właśnie o takim postawieniu akcentów.
To będzie trudne w kraju, w którym funkcjonuje powiedzenie „Alleluja i do przodu”… Czy ktoś, kto nie doświadczył jakiejś formy „śmierci”, ma prawo mówić wiarygodnie o zmartwychwstaniu?
– Trzeba uważać, by takie przepowiadanie radości wielkanocnego poranka nie było troszkę młodzieńczym mądrzeniem się. By zmartwychwstać, trzeba najpierw umrzeć. To bolesna prawda. Jasne, zdarzają się tacy, którzy chcieliby tak przepowiadać Dobrą Nowinę, że byłaby to ewangelia happy endu bez dramatu Wielkiego Piątku, ale tak się po prostu nie da… Jeśli ktoś nie jest, jak mawiał ks. Twardowski, „uśmiechnięty jak prosię”, czyli nie jest idiotą, to prędzej czy później doświadczy jakiejś formy śmierci, dotknie jej, poczuje jej oddech na plecach. Ten, kto boleśnie doświadcza tego, że dzień po dniu zmierza ku śmierci, na pewno mocniej zatęskni za obietnicą zmartwychwstania. Chrześcijanin nie szuka śmierci, ale też nie ucieka od niej za wszelką cenę. Staje wobec niej godnie i z nadzieją, że ostateczne słowo nie należy do ciszy cmentarza.