Minister Rafalska informuje, że w Polsce legalnie pracuje prawie milion Ukraińców. Ale nielegalnie pracujących przybyszów ze wschodu może być znacznie więcej.
W większych miastach Polski trudno nie natknąć się na język ukraiński. W barach, sklepach, na budowach, ale i na uczelniach czy w biurach. W Polsce pracuje i uczy się coraz więcej Ukraińców. Skala tego zjawiska jest już tak duża, że pojawiają się pierwsze głosy negatywne. Przeciwnicy ukraińskiej imigracji do Polski mówią przede wszystkim o dumpingu płacowym. I choć te hasła pojawiają się w każdym kraju, który stał się celem emigracji płacowej, to mało prawdopodobne, aby Ukraińcy stali się ofiarą takiej "rasistowskiej" niechęci, jak np. Polacy w Wielkiej Brytanii.
Polska jest w wyjątkowej sytuacji. W ostatnich latach staliśmy się zarówno eksporterem, jak i importerem siły roboczej. Można już powoli ryzykować tezę, że nasz kraj wpuścił tylu pracowników ze wschodu, ilu wypuścił swoich na zachód. Trudno więc narzekać na Ukrainkę za kasą lub Ukraińca remontującego dom, kiedy prawie każdy Polak ma jakąś kuzynkę pracującą za kasą w Anglii lub wujka remontującego domy w Norwegii. Dlatego też, mimo usilnych starań zarówno przeciwników ukraińskiej imigracji jak i poszukiwaczy polskiego rasizmu, utarczki polsko-ukraińskie nie wykraczają poza kryminalną patologię.
Pojawili się jednak już pierwsi politycy, którzy chcieliby zbić polityczny kapitał na niechęci do Ukraińców. Taką postawę ułatwiałyby trudne relacje historyczne między Polską a Ukrainą. Ale antyukraińskość nie porywa tłumów, co pokazuje, że uraz z powodu banderyzmu nie przekłada się na niechęć do przeciętnego Ukraińca. W końcu w pracy czy na uczelni spotykamy zwyczajne Iriny i Dmytrów, a nie Banderów i Szuchewyczów. A przecież dzieci tych polskich Iryn i Dmytrów, kiedy pójdą do polskiej szkoły, dowiedzą się o rzezi wołyńskiej.
Również sentyment ekonomiczny nie spowoduje, że wybory wygra jakiś polski Trump, obiecujący postawić zasieki po naszej stronie Bugu. W USA czy w zachodniej Europie sytuacja jest inna niż w Polsce. Meksykanie, Polacy czy Rumunii rzeczywiście mogą obniżać płace i zwiększać bezrobocie wśród mniej wykwalifikowanych Anglików czy Amerykanów. Pracujący na budowie Smith nie wyjedzie za granicę, żeby więcej zarabiać. Pracujący na budowie Kowalski może pojechać na zachód, jeśli, jego zdaniem, budowlaniec Szewczenko obniża mu pensje.
Kolejnym powodem, dla którego pracujący w Polsce Ukraińcy nie budzą powszechnego oburzenia, jest bliskość kulturowa. Przy odrobinie samozaparcia, pracownik ze wschodu będzie brzmiał jak wujek z Podlasia. Bariera między Polakiem a Anglikiem lub między Meksykaninem a Amerykaninem jest dużo większa. Chociażby z powodu języka. Jak bardzo byśmy nie próbowali udawać, że od Ukrainy oddziela nas przepaść cywilizacyjna, to jednak lata współistnienia w I RP i bytowania pod butem carskim, austriackim czy sowieckim, zrobiły swoje. Ukrainiec jest nam po prostu bliski, dlatego dobrze się tu integruje.
I ostatnia, ale chyba najważniejsza rzecz. Według wielu ekonomistów, Ukraińcy najzwyczajniej w świecie, uratowali naszą gospodarkę od poważnego kryzysu. Drenaż polskiej siły roboczej ze strony państw zachodnich był tak duży, że musiał zostać uzupełniony. I nie pomogłyby zaklęcia o podniesieniu zarobków do poziomu zachodniego. Polscy przedsiębiorcy nie mają jeszcze tyle pieniędzy. Więc jak ktoś narzeka na Ukraińców, niech pomyśli, ile bez nich zamkniętych zostałoby osiedlowych sklepów lub jak długo czekałby na remont mieszkania.