Do Florencji pojechałam odpocząć, ale nie da się odpocząć od umierania.
13.11.2015 12:53 GOSC.PL
Trzeciego dnia pobytu za wskazaniem Muratowa weszłam na wzgórze ze wznoszącym się kościołem San Miniato al Monte z XI wieku. W zachęcających do nieustannego odkrywania włoskich tajemnic „Obrazach Włoch” rosyjskiego pisarza wyczytałam, że siedząc na schodach przed nim, Dante żegnał się z rodzinnym miastem. Rzeczywiście, to dobry punkt wyjścia do wędrówki po Florencji – mieście cudzie z kościołami wyfruwającymi ku niebu z prawie każdej ulicy jak z gniazda. Widać je było spod San Miniato jak na dłoni wokół rzeki Arno, przedzielającej tę kartkę z widoczkiem – bo to niewątpliwie najlepsza perspektywa do fotografowania – na dwie części.
Jednak, jakby wiedziona przez nieżyjących sprawców mojego przybycia tutaj – Dantego i Muratowa – zamiast na plac przed kościołem skierowałam się na cmentarz. Przez „Porte Sante” weszłam tam z boku świątyni, czując, że perspektywa eschatologiczna jest najodpowiedniejsza do oglądania piękna Florencji. Z trasy, głośnej od aut jadących obwodnicą, weszłam do miejsca pełnego milczenia nad tym, co działo się w życiu leżących tu, a kiedyś tworzących i zwyczajnie kochających to miasto. Zobaczyłam stojące pośród cyprysów popiersia zmarłych, między innymi Carlo Collodiego, autora „Pinokia”, otwarte i niezapisane kamienne księgi, okazałe kaplice będące domami spoczynku dla trumien, krzyże i figury Pana Jezusa i aniołów, ale też rzeźby ludzi – np. parę zakochanych z białego marmuru, z przyczepioną do dłoni karteczką, kto jest autorem tego dzieła sztuki.
Usiadłam na ławce na brzegu morza pomników i pod mocnym słońcem południa wystawiłam twarz w stronę tych, którzy odpłynęli przed wiekami z falami czasu. To była najlepsza perspektywa do przypomnienia sobie, że każde nieśmiertelne ziemskie piękno powstaje z rąk tych, co się w proch obrócą.
A dzwony kościoła San Mianiato, stanowiącego naturalną ścianę cmentarza, włączyły się do moich rozmyślań, odzywając się na „Anioł Pański": „Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej”.
Barbara Gruszka-Zych