Przed wejściem na estradę Martha Argerich chciała uciekać, a Krystian Zimerman zjadł podwójny obiad. Konkurs Chopinowski to nie tylko święto muzyki, ale i wielkie nerwy.
Profesor Andrzej Jasiński już dziewięć razy zasiadał w jury Konkursu Chopinowskiego. W opisującej historię konkursów książce Stanisława Dybowskiego pokazuje mi humorystyczny rysunek Gwidona Miklaszewskiego. Widać na nim mężczyznę, który strofuje innego, podnoszącego wieko fortepianu: „Niech pan tego nie robi, ja tam włożyłem magnetofon z nagraniem Małcużyńskiego”.
Z każdego konkursu zostają w pamięci nie tylko genialne wykonania, ale i mnóstwo anegdot. Każdy z młodych pianistów chciałby wypaść jak najlepiej. Wielu przed wyjściem na scenę kreśli znak krzyża. Profesor uważa, że nie wypada Pana Boga prosić: „Spraw, żebym pokonał innych”. – Każdy z kandydatów może modlić się o to, żeby pokonał swoją słabość – mówi. – Przy okazji występów wykładam uczniom moją filozofię udziału w konkursie: „Graj nie dla jurorów, ale najpierw dla kompozytora, a potem dla całej sali, każdy werdykt przyjmij ze spokojem”.
Profesor Jasiński podkreśla, że konkursy to hołd złożony Chopinowi. Występują w nich młodzi wirtuozi, rozumiejący przesłanie kompozytora. – Respektowanie przesłania nie ogranicza ich indywidualności – mówi. – Dobrze, kiedy każdy z grających pokazuje osobisty stosunek do tego, co wykonuje. Chopin, kiedy proszono go do salonów, grywał za każdym razem inaczej.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych