Jest taki rodzaj polityki symbolicznej, który budzi jedynie uśmiech politowania.
21.09.2015 09:25 GOSC.PL
Radni Reykjaviku chyba za bardzo się nudzą. W ubiegłym tygodniu podjęli uchwałę, by spółki miejskie stolicy Islandii nie kupowały izraelskich produktów. Powodem jest to, że… Izrael okupuje Palestynę. W odpowiedzi Centrum Szymona Wiesenthala wciągnęło miasto na listę miejsc, do których Żydzi raczej nie powinni przyjeżdżać. Ze względów bezpieczeństwa.
Sytuacja jest dość absurdalna. Izrael jest jednym ze światowych liderów, jeśli chodzi o produkcję nowoczesnych technologii i władze Reykjaviku na bojkocie zwyczajnie tracą. Ale nawet przyjmując, że Islandczycy mogliby machnąć ręką na korzyści z innych przyczyn, to ja ich nie widzę.
Bo czy Islandii Izrael w jakikolwiek sposób zagraża? Absolutnie – z geopolitycznego punktu widzenia konflikt w Ziemi Świętej jest dla potomków Wikingów równie ważny, co walki w Czarnej Afryce. Palestyna ani nie znajduje się terytorialnie blisko z Islandią, ani też ludów zamieszkujących obie krainy nie łączą jakieś szczególne więzi, by wchodził w grę jakiś kulturowy sentyment. W Izraelu nie wydarzyło się ostatnio też nic, co kazałoby jakoś zmienić optykę w kwestii tego konfliktu, i właśnie teraz opowiedzieć się moralnie po stronie Palestyńczyków.
Wydaje mi się, że lewicowe władze Reykjaviku wydały uchwałę po prostu dlatego, że nie zdążyły zrobić tego wcześniej. Bardzo chciały wpisać się w starą, skrajnie lewicową tradycję potępiania w czambuł Izraela jako imperialisty okupującego ciemiężonych Palestyńczyków. Oni po prostu muszą mieć swoich wyzyskiwanych, których mogliby bronić: jeśli nie jest to proletariat, kobiety, homoseksualiści, to będą to Palestyńczycy, bądź, jak ostatnio, uchodźcy. A przy okazji walczyć z imperialistami.
Rząd Islandii już oprotestował decyzję władz Reykjaviku i uznał ją za bezprawną. Słusznie: Licząca 300 tys. mieszkańców wyspa, na której mieszka najwyżej stu Żydów, raczej nie nadaje się na światową stolicę „antysyjonizmu”.
Stefan Sękowski