Łza spłynęła mu po policzku, kiedy wpatrywał się w twarz Chrystusa odbitą na całunie. Potem całował twarze ludzi oszpeconych chorobą w Domu Opatrzności Bożej. Jadł obiad z więźniami i imigrantami, spał w pokojach dla bezdomnych. Franciszek w Turynie pokazał, jak szukać Boga w wielkim mieście.
W katedrze turyńskiej panuje półmrok. Snop światła rozjaśnia tylko wystawione tu Święte Płótno, którym owinięty był Chrystus. Przez dwa miesiące przechodziły tędy tłumy. W długiej kolejce (trzeba było się do niej zapisać) szły dzieci, szli dorośli, bezdomni, biznesmeni, kobiety w ciąży, zakonnice i księża. Szli w ciszy, ze wzrokiem wbitym w cienki kawałek materiału. Zmagali się, by dostrzec rysy twarzy Ukrzyżowanego. Papież Franciszek nie spędził tu więcej czasu niż oni. Chciał być sam. Wszedł do katedry dziarskim krokiem. Kiedy podszedł pod ukryte pod pancerną szybą płótno, zgasły światła. Papież usiadł w fotelu. Wpatrywał się w całun. Nagle wstał, podszedł do niego, wspiął się na palce, by choć końcem dłoni dotknąć relikwii. Na placu w czasie Mszy św. mówił: „To ikona miłości. Pozwólmy Bogu spojrzeć na nas przez tę ikonę”; „Całun przyciąga do oblicza umęczonego Jezusa i popycha ku obliczu cierpiących i niesprawiedliwie prześladowanych”. Papieska pielgrzymka do Turynu była pełna znaków i symboli, jakby wyjętych z Ewangelii.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Joanna Bątkiewicz-Brożek