Ideał zlaicyzowanej władzy: Kościół, który nie wspiera nikogo, zwłaszcza Chrystusa.
Pamiętam z dawnych lat rysunek Sławomira Mrożka, na którym widać faceta stojącego nad rybą i zastanawiającego się: „Złota rybka… jak tu oddzielić złoto od rybki?”. Przypomniało mi się to, gdy przed pierwszą turą wyborów prezydent Bronisław Komorowski odniósł się w „Gazecie Wyborczej” do ostrzeżenia biskupów, że poparcie przez polityków projektu in vitro może dla nich oznaczać wykluczenie się ze wspólnoty Kościoła. Powiedział: „Dla mnie ideałem jest Kościół wolny od wszelkiego zaangażowania politycznego. Sam jako kandydat nie oczekuję poparcia Kościoła i jako katolik nie chciałbym, by mój Kościół kogokolwiek wspierał”.
Krótko mówiąc, Kościół ma nie mieszać się do polityki. Nie jest to myśl szczególnie świeża. Od wieków powtarzają ją władcy, którzy rządzą katolickimi społeczeństwami. Bo to z pewnością dyskomfort mieć władzę, a jednak nie mieć rządu dusz. Nie mają tego problemu przywódcy narodów zlaicyzowanych. Takich narodów nic nie chroni przed wtargnięciem ziemskiej władzy na teren zarezerwowany wyłącznie dla Stwórcy. Czym takie narody mogą się bronić przed atakiem dowolnych ideologii? Bo ideologie oczywiście wejdą tam, gdzie powstaje pustka. Gdzie zostanie wypchnięty Kościół, tam musi coś go zastąpić, bo natura nie znosi próżni. Ale dziś Kościół rzadko jest wypychany przemocą – taka metoda zwykle działa odwrotnie. Prześladowania chrześcijan z zasady wzmacniają wiarę. Dużo skuteczniejsza jest metoda na dobrego wujka: „My chcemy waszego dobra, wy zajmujcie się »usługami zbawienniczymi« (sformułowanie polityka lewicy), my wam nawet groszem sypniemy – ale nie mieszajcie się do polityki”. Przy czym przez politykę rozumie się wszystko, czym zajmuje się lub chce się zajmować władza, czyli po prostu życiem obywatela. W tym mieści się praktycznie wszystko: gospodarka, finanse, administracja, edukacja, wychowanie, moralność itede.
Gdyby Kościół kupił tę pokusę, miałby świecki spokój (bo przecież nie święty). Księża staliby się urzędnikami kultu, odwalającymi zamawiane ceremonie, czyli głównie pogrzeby, a wierni… No cóż, wierni byliby niewierni. Bo niby czego mieliby szukać w Kościele, który nie odpowiada na żadne ważne pytania? Aborcja? To sprawa sumienia. Gender? Nie bądźmy śmieszni. Sztuczne zapłodnienie? Trzeba zrozumieć ludzi pragnących potomstwa. Cudzołóstwo? A fe, co za słownictwo, nie rańmy ludzi. Seksedukacja? No cóż, wiedza to nie grzech.
I tak dalej. Władza chce zająć się tym wszystkim, bo rzekomo to wszystko jest jej terenem. I wielu katolików już w to chyba uwierzyło. Ale Kościół tego kupić nie może. Kim byłaby matka, która za jakąkolwiek cenę zostawia swoje dzieci na pożarcie demonicznym ideologiom, ustrojonym w piórka humanizmu, empatii i tolerancji?
Kościół musi walczyć o zbawienie człowieka, bo taka jest jego rola i zasada istnienia. W innym wypadku stałby się jak elegancki samochód, z którego wymontowano silnik. Albo jak rybka, od której ktoś spróbował oddzielić złoto. Czyli zdechła rybka.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak