Po co modlić się we wspólnocie? Ruszyłem pod Młodą Górę i Ochodzitą, by zobaczyć, jak Najwyższy rozbrajał twardych górali w Istebnej i Koniakowie, i zsyłał na Trójwieś „ogień Boży”.
Czy wspólnota jest do zbawienia koniecznie potrzebna? Czy trzeba modlić się w jakiejś grupie? Wiele osób zadaje to pytanie. Nawet w ostatnim „Małym Gościu Niedzielnym” pytały o to dzieciaki. Modlę się we wspólnocie niemal 30 lat i mógłbym napisać o tym książkę (właściwie wszystko, co do tej pory napisałem, opieram na tym doświadczeniu). Wiem, jak ważna jest wierność. Gdy ludzie modlą się przez miesiąc, mogą poudawać pobożnych, zachwalając wszystkim dokoła heroiczność swych cnót. Jeżeli modlą się 15 lat, są już sobą tak znudzeni, znużeni, że wszystkie maski opadają. Na szczęście, bo jeżeli coś się dzieje, możemy szczerze powiedzieć: „To zrobił Pan Bóg – nie my”. „My” moglibyśmy co najwyżej poklepać kogoś po ramieniu i na deser poobgadywać tych, którzy tego nie robili. Czego uczy mnie wspólnota? Najtrudniejszej sztuki pod słońcem: przebaczania. Kardynał Joseph Ratzinger pisał: „Kościół przyszłości będzie Kościołem uduchowionym. Stanie się Kościołem ubogim, Kościołem maluczkich. Zagubieni ludzie odkryją wówczas, być może, w małej garstce chrześcijan coś zupełnie nowego: nadzieję, której pragnęli, odpowiedź, której w skrytości serca zawsze szukali”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz