Być porzuconym małżonkiem to odebranie mi możliwości realizowania powołania, które kocham. To bardzo trudne i bolesne. Nie potrafię jednak i nie chcę zdradzić sakramentu i Chrystusa. Świadomie składałam przysięgę małżeńską.
Dziękuję za temat poruszony w felietonie "Znikające przykazanie". Czekałam na coś takiego 8 lat! Od 8 lat bowiem jestem żoną samotną wierną sakramentowi małżeństwa czytaj - frajerka nieżyciowa, totalnie niewspółczesna i zacofana.
Co gorsza jestem bardzo samotna w tym moim "maniakalnym" trwaniu w sakramencie. Moja postawa czyli wierność sakramentowi i "nieukładanie " sobie życia jest wkurzająca dla części osób, dla innych jestem żałosna, a jeszcze dla innych nawiedzona. Moje stwierdzenie "konkubinat mnie nie interesuje, tylko małżeństwo sakramentalne" - jest moim "dziwactwem" i marnowaniem sobie życia.
Wielokrotnie buntuję się na wszechobecne wspieranie niesakramentalnych bo tak strasznie im ciężko i tak bardo są nierozumiani i cierpią. Niestety o porzuconych małżonkach nie mówi się - jakiś taki niewdzięczny temat...
Bez problemu można znaleźć rekolekcje dla niesakramentalnych, duszpasterstwa, grupy wsparcia itp. A dla porzuconych małżonków.... ze świeczką szukać.
Mój bunt to wynik ogromnego poczucia osamotnienia w moim ukochanym Kościele. Gdybym czuła się rozumiana i wspierana w trudnej samotności, prawdopodobnie zazdrość o niesakramentalnych nie pojawiłaby się. Bo tak naprawdę źle im nie życzę. Paradoksalnie byłam nawet namawiana do wejścia w "nowy związek" przez osobę z grupy modlitewnej bo ma znajomych niesakramentalnych, którzy od lat są we wspólnocie - kochają się, mają stałą pomoc kapłana, rekolekcje, spotkania modlitewne, czują się kochani i akceptowani przez Kościół.
"Masz mężczyznę który cię kocha, pomaga w codziennym życiu (rozkład wszystkich obowiązków na dwoje jak w małżeństwie, a może i lepiej, bo w małżeństwie tego nie miałam!!!) dalej: podwójne dochody, więc jest lżej finansowo, ułatwienie w opiece i wychowaniu dzieci, masz wsparcie w ukochanym człowieku, który przytuli jak trzeba. Co najważniejsze jesteście akceptowani przez Kościół i nawet duszpasterstwa same zabiegają o takich. Nie ma problemu z rekolekcjami, spotkaniami itp. A jak się zdecydujecie na wstrzemięźliwość seksualną, to nawet można do Komunii świętej przystępować!" - takie były argumenty.
Ja tego nie rozumiem.
W internecie wyszukałam w akcie rozpaczy rekolekcje "Dla żon samotnych" w domu rekolekcyjnym "Emaus" w Koniakowie i Bogu dziękowałam, że to nie na drugim końcu Polski. Wszystkie przyjeżdżające tam żony zabierają dzieci (bo co mają z nimi zrobić, jak zostały same) wszystkie potwierdzają, że nie ma duszpasterstw dla nas i realnej pomocy w danym stanie. Przecież takie duszpasterstwo, to częściowo prewencja przed tworzeniem niesakramentalnych. Niejedna z nas zastanawiała się i zastanawia czy to trwanie w sakramencie ma sens, obserwując, co dzieje się dookoła i czując się osamotniona i nierozumiana w swoim stanie. Niejedna po jakimś czasie "przeszła" do niesakramentalnych.
Moja samotność w małżeństwie to krzyż, świadomość, że już dziecka (dzieci) nie urodzę, to krzyż, codzienne trudy w samotnym wychowywaniu dziecka, to krzyż, szarpanie się z niby-ojcem o to, co powinien - to krzyż. Pewnemu kolejnemu kapłanowi, który nie umiał mnie zrozumieć, wytłumaczyłam to tak: Kocha ksiądz Jezusa i Kościół, realizuje się jako ksiądz, realizuje własne powołanie - trudne i wymagające ale cudowne. I nagle, pewnego dnia, przychodzi człowiek, który ma nad księdzem władzę i mówi: "Odbieram ci twoje powołanie. Od jutra jesteś Piotrek i szukaj innej roboty". Być porzuconym małżonkiem to odebranie mi możliwości realizowania powołania, które kocham. To bardzo trudne i bolesne. Nie potrafię jednak i nie chcę zdradzić sakramentu i Chrystusa. Świadomie składałam przysięgę małżeńską.
Ja, pozostając w samotności z moimi tęsknotami, cierpieniem, niespełnieniem, tragicznymi wspomnieniami, zranieniami itd. właśnie ponoszę konsekwencje podjęcia decyzji o małżeństwie z danym człowiekiem. Niby są podstawy do stwierdzenia nieważności małżeństwa, ale czy tak będzie, wie tylko Bóg, a na razie małżeństwo jest ważne. Ponoszę konsekwencje pełnego zaufania do męża, obdarzenia go wielką miłością i niedostatecznego bronienia własnej godności. Faktem jest, że na wiele spraw i zachowań nie miałam kompletnie wpływu i tu mojej winy nie ma, jednak… złożyłam przysięgę przed Bogiem, a to zobowiązuje.
Po wiadomościach o "pracach" nad wprowadzeniem "pozwolenia" na Komunię Świętą dla cudzołożników tak po ludzku chciało mi się płakać. Jeżeli Kościół miałby wyrazić na to zgodę, to nie rozumiem sensu trwania w wierności małżeńskiej, bo grzechu nie ma. Jak na razie cudzołożenie małżonka jest grzechem ciężkim i zastanawiałam się, czy tak pozostanie i jak długo. To był moment, gdy realnie poczułam się frajerką życiową...
I co by powiedział mój syn, którego uczę wierności Bogu?
Nazwisko znane redakcji.