Lim Chol, dziś student prawa uniwersytetu w Seulu, jako dziecko uciekł z Korei Północnej. Oto jego opowieść.
Dziadek był wysoko postawionym funkcjonariuszem policji. Moja rodzina była uprzywilejowana, mieszkała w stolicy – Phenianie. Kilka lat po zakończeniu wojny koreańskiej (wojna w latach 1950–1953, zakończona podziałem Korei na część północną – komunistyczną i południową – sprzymierzoną z USA – przyp. red.) dziadek znalazł się jednak w grupie osób, które chciały reformować państwo. Z dnia na dzień on i jego bliscy zostali zesłani jako element niepewny na północ, w góry. Pod samą granicę z Chinami, gdzie trudne warunki życia powoli zabijają. Tam się urodziłem. Co pamiętam z dzieciństwa? Niewiele. Pamiętam głód, strach i choroby. Pamiętam śmierć mojej mamy. Zachorowała, bo nie miała co jeść. Poszła do szpitala i już nigdy więcej jej nie zobaczyłem. Jako pierwszy do Chin uciekł mój tata. Nie wiedziałem wtedy, że zaplanował ucieczkę nas wszystkich. Nie było żadnych przygotowań ani pożegnań, pewnie po to, żeby bezpieka się nie dowiedziała. Kilka miesięcy później moja młodsza siostra, ja i nasi dziadkowie wyszliśmy z domu i skierowaliśmy się ku granicy z Chinami. Miałem wtedy 12 lat. Był rok 1998. Przeszliśmy graniczną rzekę Tumen. To duża, szeroka rzeka, ale wtedy, kiedy ją przekraczaliśmy, nie była głęboka. Pamiętam, że woda podchodziła mi pod brodę. Po drugiej stronie czekał na nas tata. W Korei zostawiliśmy dalszą rodzinę. Wujków i ciocie. Oni chyba nie wiedzieli, że uciekamy. Granica pomiędzy Koreą Północną i Chinami w tamtych czasach nie była pilnowana. Kto by tam uciekał, skoro wokoło góry i niedostępne tereny? W Chinach tata pracował. Pomagał rolnikom w małych górskich wioskach. W sporym oddaleniu od jednej z takich osad przygotował dla nas schronienie w lesie. Nie żaden dom, po prostu szałas. Wychodził na całe dnie, a my, dwójka dzieci i dwójka starców, zbieraliśmy drewno i owoce w lesie. Dzięki temu mogliśmy przeżyć. Nie wiem, jak długo tam mieszkaliśmy. Pewnej wiosny nasz szałas się zawalił. Trzeba było zmienić miejsce zamieszkania. A może uciekliśmy, bo ktoś odkrył, że tam mieszkamy? Chińczycy, straż graniczna czy wojsko, zwykle odsyłają uciekinierów z powrotem do Korei. A to w praktyce oznacza śmierć albo długie lata w obozie. Przenosiliśmy się wiele razy. W sumie przez Chiny w kierunku granicy z Mongolią szliśmy przez 2,5 roku. To był bardzo trudny czas. W Chinach zmarł wtedy mój dziadek. Przed samą granicą chińsko-mongolską zatrzymaliśmy się na dłużej. Najpierw przedostał się mój tata. Udało mu się dotrzeć do ambasady Korei Południowej w stolicy Mongolii, Ułan Bator. Stamtąd samolotem poleciał do Seulu. W Korei Południowej skontaktował się z grupą, która pomaga uciekinierom. Organizuje drogi przerzutu, przepłaca straż graniczną i czuwa nad bezpiecznym dotarciem na południe.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wysłuchał Tomasz Rożek