Patrząc wciąż na Chrystusa na Krzyżu, podeszłam wolno do ławki, usiadłam i płacząc, podziękowałam, że mi przebaczył, już po raz tysięczny i również podziękowałam za to, że zawsze na mnie czeka. Na mnie, moje grzechy, moją skruchę. Czeka z miłością.
Chodzę do gimnazjum. Właściwie pochodzę z rodziny, gdzie do kościoła chodzi się w niedziele i święta, lub czasem nawet w ogóle. Zawsze starałam się jakoś tak tą moją wiarę pogłębiać, ale nie było to łatwe. W końcu, gdy nastał koniec roku szkolnego, a ilość obowiązków spadła do minimum, zaczęłam zastanawiać się nad życiem, wiarą... moim życiem, moją wiarą.
Była niedziela. Zostałam po Mszy św. w kościele, aby pomodlić się jeszcze trochę, posłuchać gry na gitarze mojej koleżanki, na którą właściwie czekałam, gdy nagle zobaczyłam, że ksiądz wyszedł z zakrystii i podążał w moją stronę. Już teraz wiem, że było w tym działanie Boże. Ksiądz pokazał mi listę oaz i zapytał, czy nie chciałabym pojechać na takie rekolekcje. Właściwie, było to spełnienie moich marzeń, ale moi rodzice... i te finanse... Powracając do domu, wpatrując się w kartkę daną przez księdza, prosiłam w duchu: Ojcze, jeżeli jest mi dane pojechać tam, na oazę, proszę, przekonaj moich rodziców! I stało się! Mama zgodziła się, ojciec także. Przez kolejne dwa tygodnie byłam podekscytowana i jednocześnie bałam się, że to jednak nie dla mnie... że się nie odnajdę. Choć z początkowych założeń miałam jechać na I OND, pojechałam na III OND z powodu baku miejsc. Ojcze, jak ja Ci dziękuję, ze tych miejsc zabrakło! Gdybym pojechała na stopień I, z pewnością nie zaszłaby we mnie tak wielka zmiana.
Pierwszy dzień oazy był dniem organizacyjnym, gdzie nadawano grupy i animatorów. Moje nazwisko przeczytano jako ostatnie, mimo że zaczyna się na literę środkowego alfabetu. Czułam się dziwnie wśród tych wszystkich obcych ludzi. Następne dni mijały wolno, z czasem coraz szybciej. Kiedy nastał czas na adorację, pierwszą adorację, zapalono świeczki, zgaszono światła, wystawiono krzyż... Ja usiadłam na dywanie wraz z innymi, wpatrywałam się w krzyż i myślałam: Ojcze, ja tak często Cię ranię. To ja przyczyniłam się do Twojej śmierci. A Ty mnie odkupiłeś, wybawiłeś, zbawiłeś, pokochałeś i pocieszyłeś. Przebaczyłeś mi. Poczułam, że do tego dnia w mym sercu panowała pustka, a od czasu, gdy żal ścisnął moje gardło, gdy serce zadrżało, oczy zwilgotniały, ona zaczęła się powoli wypełniać... I to Bożą miłością.
Zaś na Zesłaniu Ducha Świętego, gdy podeszłam do księdza z intencją, a on położył ręce na mej głowie, poczułam, że wypełnia mnie Duch Święty. To uczucie było wspaniałe, nie do opisania! Jakby sam Bóg mnie przytulił!
Druga adoracja, Zesłanie Ducha Świętego, ci wspaniali ludzie, którzy otoczyli mnie opieką i troskę, mimo, że mnie nie znali... To wszystko sprawiło, że ja zaczęłam dostrzegać w sobie Jezusa, zaczęłam go widzieć wszędzie, w ludziach, w przyrodzie... On jest obecny wszędzie. I gdybym nie pojechała na ten turnus, z pewnością nie spotkałabym pewnej animatorki - z którą do dziś utrzymuję kontakt - która odmieniła me życie, pokazując, co jest najważniejsze w życiu i to, że ja nigdy nie byłam sama.
Po powrocie zaczęłam chodzić codziennie do kościoła, gdyż nie mogłam wytrzymać dnia bez przyjęcia Pana Jezusa. Zaczęłam chodzić na adoracje, Nowenny, Koronki, Różańce... Co tydzień na spowiedź. Bóg także wysłuchał mych próśb - prosiłam bowiem o stworzenie oazy, formacji rocznej. Akurat w tym miesiącu przybył nowy ksiądz, założył oazę... Gram nawet na gitarze na chwałę Boga. Rodzina dziwiła się, że tak często chodziłam na Msze, że tak często się modliłam, czytałam Pismo Św.
I nagle coś we mnie ustąpiło... jakby cała ta wiara, którą uzyskałam, uleciała. Zaczęłam grzeszyć i choć tak bardzo pragnęłam powrócić do Boga, przytulić się do Niego... jakoś nie mogłam. Całym sercem pragnęłam Ojca, ale jakoś nie mogłam Go dotknąć, złapać... Choć wciąż tak często się modliłam...
Natrafiła się Spowiedź św. W konfesjonale siedział znajomy ksiądz... I tą spowiedź zapamiętam do końca życia. Pamiętam, co ksiądz po kolei mówił... I stwierdził pewien problem u mnie, o którym dosyć często myślałam, ale nie wydawał mi się być strasznym problemem: otóż brakowało mi osoby, która powiedziałby mi, że robię dobrze to, to, to i to, zamiast ciągłego mówienia, co robię źle.
Gdy odeszłam od konfesjonału poczułam lekkość, jakbym była wolna, zupełnie wolna. Patrząc wciąż na Chrystusa na Krzyżu, podeszłam wolno do ławki, usiadłam i płacząc, podziękowałam, że mi przebaczył, już po raz tysięczny i również podziękowałam za to, że zawsze na mnie czeka. Na mnie, moje grzechy, moją skruchę. Czeka z miłością. Odtąd zapanował w moim sercu spokój, nie ten sam, lecz większy... Potrzeba modlitwy zwiększyła się. Poczułam Jego miłość! Jakby dotknął mojego serca, lekko, delikatnie... Było to cudowne uczucie. Przez całą Mszę św. nie mogłam się pozbierać po tym, co powiedział mi ksiądz... że On zawsze przebacza...
I za to wszystko
Chwała Panu!