Moje sto pięćdziesiąte trzecie

Chcę zaświadczyć o tym, jak Pan Bóg uzdrawia najpierw ducha, a potem ciało.

Jestem w małżeństwie od prawie 6 lat. Po 2 latach małżeństwa zaczęliśmy starania o dziecko, którego długo nie było. Po paru miesiącach  obraziłam się na Pana Boga, że nie chce obdarować mnie dzieckiem. Jego brak był tylko gwoździem do trumny, bo, jak sobie później uświadomiłam, bunt przeciwko Bogu spowodowany przez różne życiowe wydarzenia, trwał już parę lat. Od dawna nie modliłam się, rzadko przystępowałam do spowiedzi, Msza Św. mnie nudziła, aż w końcu zaczęłam podważać w ogóle swoją wiarę. Mąż zachęcał mnie do modlitwy, ale upierałam się, że nie będę przecież „modlić się do ściany”. Doszłam do takiej pustki duchowej, że przestawało mi na czymkolwiek zależeć. Dobijała mnie praca. Nie radziłam sobie w relacji małżeńskiej. Chciałam uciec od ludzi. Na takim gruncie zaczęło we mnie kiełkować pragnienie bycia matką, którego akurat Pan Bóg nie chciał zaspokoić. Ktoś zaproponował nam uczestnictwo w Mszach z modlitwą o uzdrowienie. Poszłam z oporami, za namową męża. I choć zdarzały się poznania dla małżeństw cierpiących na niepłodność, ja nie czułam żadnego ciepła, pokoju...Poruszał mnie tylko moment, gdy kapłan przechodził wśród ludzi z monstrancją. Gdy łzy grzęzły mi w gardle, robiłam wszystko, żeby być twardą.

Kiedy zauważyłam po ludzku, że Msze o uzdrowienie nic mi nie dają, złapałam się ostatniej deski ratunku i wyjechałam na polecone przez kogoś rekolekcje ignacjańskie. Zmotywowało mnie to, że nie będę musiała z nikim rozmawiać, pobędę sobie sama ze sobą, ewentualnie z Panem Bogiem. W czasie tych 5 dni Bóg silnie upominał się o mnie. Staram się mu uciekać, ale nie za bardzo miałam gdzie. Byłam przecież zamknięta w domu rekolekcyjnym. Czułam się jakby wreszcie Pan Bóg zamknął się ze mną w pokoju, wyrzucił klucz i „zmusił” do szczerej rozmowy. Podczas medytacji pierwszy raz odczułam, że Bóg żyje i kocha mnie jak swoje dziecko.

Wróciłam odmieniona. Zaczęliśmy leczenie w przychodni naprotechnologicznej w Lublinie. Oczywiście przyszedł moment załamania, bo dziecko nadal się nie pojawiało. Do tego doszły moje „przewlekłe” problemy z pracą. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Zdecydowałam się zwolnić, poszukać nowej pracy. W głębi duszy nie wierzyłam, że zajdę w ciążę, więc kupiliśmy też bilety do Ameryki Południowej, żeby polecieć na pięciotygodniowe wakacje.

Podczas kolejnej planowej wizyty w Lublinie usłyszeliśmy, że rozwija się we mnie nowe życie. Nie uwierzyliśmy lekarzowi, bo przyzwyczailiśmy się już do bycia we dwoje. Lekarz oznajmił nam, że to będzie 153 dziecko w przychodni. Jednocześnie wspomniał, że tego samego dnia czytana była Ewangelia J 21, 1-14, a w niej fragment: „Poszedł Szymon Piotr i wyciągnął na brzeg sieć pełną wielkich ryb w liczbie stu pięćdziesięciu trzech”. Nie był to przypadek, ale słowo od Boga. Zwróciliśmy bilety lotnicze. Nieoczekiwanie ja dostałam umowę o pracę i spokojny czas całej ciąży. Córka urodziła się śliczna i zdrowa. Śpi teraz obok, a ja, ilekroć na nią patrzę, wiem, że jest ona żywym dowodem na istnienie Pana Boga.

Nie jest łatwo na co dzień, Zły codziennie upomina się o moją duszę, toczę walki duchowe. Wiem jednak, że Pan Bóg uzdrowił mnie, zwrócił do siebie. Dał mi więcej niż oczekiwałam. Czekał tylko aż oddam mu wszystko: pracę, pragnienia bycia matką, małżeństwo. Czekał aż zaufam mu i rzucę się na głęboką wodę bez żadnej asekuracji. Uzdrowił mnie choć nie w tej kolejności, jaką ja sobie zaplanowałam.

Marta z Warszawy

« 1 »
TAGI: