Republikański aspirant do Białego Domu zadziwia infantylną wizją polityki zagranicznej. Nie, przepraszam, nie zadziwia – Mitt Romney jest przecież sobą, czyli kandydatem na prezydenta USA.
09.10.2012 14:21 GOSC.PL
„Ameryka powinna przewodzić światu. W tej kwestii Obama zawiódł całkowicie. A tam, gdzie Ameryka oddaje przywództwo, przejmują je ci, którzy nie dzielą naszych wartości i świat staje się bardziej mroczny”. Te słowa Romney wypowiedział wczoraj w Virginia Military Institute, rysując swoją wizję polityki zagranicznej, jaką Stany Zjednoczone będą prowadzić, gdy on wygra wybory. Mormoński kandydat republikanów wyraźnie poczuł wiatr w żagle po ostatniej debacie z Obamą, w której znokautował kontrkandydata i z większą pewnością jeździ po kraju przekonując topniejącą liczbę (na co wskazują sondaże) nie przekonanych jeszcze do jego osoby.
Z wizją Romneya jest jednak problem. Po pierwsze taki, że nawiązuje wprost do skompromitowanej mimo wszystko linii Georga W. Busha, który wciągnął Amerykę w niczym nieusprawiedliwioną wojnę w Iraku oraz w trwającą do dziś mękę w Afganistanie, która – już teraz to widać – musi skończyć się klęską. Przekonanie Romneya (do złudzenia przypominające wiarę poprzednika Obamy), że tam, gdzie Ameryka, tam demokracja, jakoś dziwnie przypomina – mimo oczywistych różnic – rosyjskie „Gdzie my, tam mir”. Przykłady Egiptu za Mubaraka czy Bahrajnu, a nawet – sięgając daleko wstecz – Iranu rządzonego przed rewolucją ajatollahów przez proamerykańskiego despotę pokazują, że demokrację marines niosą tam, gdzie leży to w interesie Waszyngtonu.
Po drugie, infantylizm wizji Romneya dobrze ilustruje jego zapowiedź, że należy mocno wspierać syryjskich rebeliantów przeciwko siłom reżimu Al-Assada. Jakby zapomina przy tym, że tak jednoznaczne opowiedzenie się po jednej stronie tego konfliktu naraża go na śmieszność: przecież wiele ugrupowań tworzących siły antyrządowe w Syrii to bojówki radykalnych islamistów, które na pewno nie maja na celu ustanowienia demokratycznego państwa prawa. Chyba że interesem USA jest stworzenie z Syrii drugiej Arabii Saudyjskiej, w której obowiązuje radykalna odmiana prawa koranicznego, wahabizm. A Arabia Saudyjska, jak wiadomo, jest bliskim sojusznikiem USA w regionie. Romney wypowiadając opinię, że „tam, gdzie Ameryka oddaje przywództwo, przejmują je ci, którzy nie dzielą naszych wartości i świat staje się bardziej mroczny”, nie rozumie chyba, że spora część rebeliantów syryjskich nie kryje swoich radykalnych zamiarów wobec mniejszości chrześcijańskiej. Już teraz trwa exodus tej społeczności. Podobnie było z Irakiem, skąd mieszkający od wieków chrześcijanie musieli uciekać z powodu chaosu i wojny domowej, jaka powstała w wyniku interwencji militarnej. Zresztą, większość z nich uciekała właśnie do Syrii, skąd teraz, wraz z tamtejszymi współbraćmi, uciekają do Libanu i innych krajów. Czy takie mają być efekty owego mitycznego światowego przywództwa Ameryki?
Wreszcie po trzecie, jest problem z wizją Romneya, bo... w gruncie rzeczy ona niewiele różni się od polityki prowadzonej przez Obamę. Ten z kolei, mimo krytyki swojego poprzednika w czasie kampanii wyborczej sprzed czterech lat, również, po wygranej, wszedł w buty, czołgi i samoloty Georga W. Busha. Trudno więc brać poważnie wszystko, co mówi którykolwiek z kandydatów. Po wygranej działają tzw. realia stanu.
Reasumując: Tak jak śmieszy naiwny pacyfizm różnej maści „demokratów”, demonstrującym przeciwko każdej zbrojnej interwencji nielubianego supermocarstwa, tak musi śmieszyć i martwić zarazem infantylizm amerykańskiego kandydata, który, jak widać, niczego nie nauczył się w minionych latach o swoim kraju i ciągle wierzy (musi wierzyć?), że wartości amerykańskiej demokracji są zaszczepialne w każdych warunkach i szerokościach geograficznych.
Jacek Dziedzina