„Mleka się nie pije. Mleko się je” – powtarza Piotr Kohut przy swej bacówce. A niewiele brakowało, by z kulturowej mapy Polski zupełnie zniknęło pasterstwo. No i bryndza…
Ogromne stada owiec pasące się na halach. Taki obrazek dzieciaki znały do niedawna jedynie z „Janosika” i kreskówek o Bolku i Lolku. Od kilku lat z beskidzkich hal znów dobiegają dźwięk dzwonków i beczenie. „A niewiele brakowało, by bacowie i juhasi wylądowali, jak Indianie, w rezerwatach” – pisałem przed sześciu laty w tekście „Full wypas”. Wybrałem się wówczas do Gronia-Leśnicy i rozmawiałem z Kazimierzem Furczoniem, jednym z najlepszych baców na Podhalu. Pasterstwo, które niemal doszczętnie wymarło, zaczęło się wówczas odradzać. Górale przestali żartować z przekąsem: „Kiedyś się mówiło: »kto ma owce, ten ma co chce« a teroz »kto ma owce, ten jest... baran”.
Dla turystów przyjeżdżających jeszcze 40 lat temu w Beskidy ogromne stada owiec stanowiły część naturalnego krajobrazu. Na początku XXI w. był to już niezwykle rzadki widok. Pogłowie owiec w Polsce zmniejszyło się radykalnie. Z 5 mln w 1987 r. do… 261 tys. sztuk przed siedmioma laty.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz