Można mieć tylko nadzieję, że tak zyskowna (dla producentów) inwestycja, zwróci się kiedyś naszym (drogo) wykształconym dzieciom.
Anno Domini 1990. Najpierw się dostawało spis potrzebnych podręczników. Potem, jeszcze w czerwcu, szło się do pani bibliotekarki, która „wydawała” potrzebne książki. Każda książka przy okładce miała wklejoną rubryczkę, w której wpisywało się datę, imię i nazwisko kolejnego (!) ucznia, który z podręcznika korzystał. I szanowało się podręcznik, bo wiadomo, że za rok trzeba będzie go zwrócić, a pani bibliotekarka „nie pokwituje” odbioru poplamionych kartek i powyrywanych okładek. A dopiero gdy „na stanie” w bibliotece konkretnego podręcznika zabrakło, szło się do księgarni lub dzwoniło po znajomych, którzy mają starsze dzieci. Żeby odkupić za parę złotych lub po prostu dostać. I tak w ciągu kilku dni miało się komplet podręczników. Jeszcze tylko zapas normalnych, nie grająco-świecąco-pachnących, zeszytów.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska