Są chwile w życiu, w których słowa wydają się tak wątłe i niewystarczające by opisać ludzkie uczucia. Taką właśnie chwilę przeżywam obecnie, próbując napisać kilka słów o ostatnim etapie życia – a właściwie umierania – mojej mamy.
Mamusia mieszkała w małej miejscowości. W sierpniu 2009 r. miała udar mózgu. Wezwane pogotowie zabrało ją do szpitala, ale pani doktor sugerowała nam – rodzinie, że to już koniec i że trzeba zabrać mamę do domu, co też moja siostra zrobiła. Mnie powiadomiła telefonicznie, że mama ma udar mózgu i umiera. Jako osoba z wykształceniem medycznym nie mogłam zrozumieć, dlaczego lekarze nie chcą leczyć udaru mózgu w szpitalu. Niezwłocznie umieściłam mamę w innym szpitalu, tym razem w większym mieście wojewódzkim. Tu, nie patrząc na rok urodzenia mamy (1910), podjęto leczenie. Po miesiącu hospitalizacji mogłam już przenieść mamę do szpitala rehabilitacyjnego, gdzie powoli odzyskiwała sprawność sparaliżowanej prawej strony ciała. Ćwiczenia w szpitalu i indywidualne w domu, pozwoliły jej wstać i chodzić o chodziku po mieszkaniu.
W maju 2012 r. po raz drugi mama doznała udaru mózgu. Neurolog rozpoznał udar bez wykonania badania komputerowego. Rozpoznano także zapalenie płuc i cukrzycę. zastosowano antybiotykoterapię i insulinoterapię. Po 2 tygodniach pobytu w szpitalu wypisano ją do domu. Był to piątek, przed weekendem, a więc rodzina nie miała żadnej możliwości zapewnienia opieki medycznej. W wypisie ze szpitala wpisano, iż nastąpił on w porozumieniu z rodziną, co oczywiście nie było zgodne z prawdą. Naturalne określenie dla lekarzy – pacjentka terminalna, nie zawsze jest tak naturalne dla rodziny chorego. Próbowałam ponownie szukać pomocy, wzywając pogotowie. W zależności od tego, jaki lekarz przyjeżdżał, mama była zabierana lub nie do szpitala. Ostatecznie od pani doktor z pogotowia usłyszałam: „- Proszę nie dzwonić, bo nie przyjedziemy do 102-letniej pacjentki”. A gdzie zasada lekarskiej etyki – „Primum non nocere”? W praktyce powinno to oznaczać, że nie można sprawiać niepotrzebnego cierpienia. Akceptowałam nieuchronność śmierci mojej mamy, ale nie mogłam zaakceptować, że to lekarze wyznaczyli jej czas. Gdy kolejny raz (trzeci) wezwałam pogotowie, zdecydowałam się skłamać, że mama ma 68 lat. Lekarz w izbie przyjęć stwierdził, iż mama nie ma szans, umiera i ponownie odmówił zatrzymania jej w szpitalu, tym razem motywując, że nie ma miejsc na oddziale. Moja prośba, aby zatrzymać chorą w izbie przyjęć na parę godzin i podać tlen (miała płytki, przyśpieszony oddech, słabo wyczuwalne tętno), spotkała się ze stanowczą odmową.
Okres umierania powinien być godny zarówno dla chorego, jak i rodziny. Personel średni (ratownicy medyczni) pozwolił sobie na arogancję i lekceważenie pacjenta – krzyczeli: „Otwierać drzwi, bo umrze nam w karetce!” Samo wnoszenie mamy na noszach było jak wnoszenie worka z ziemniakami. Głowa zwisała poza nosze i gdybym jej nie przetrzymała, uderzyłaby o balustradę. Mimo nocy, zimna, nie przykryto ją kocem. Dałam swoje nakrycie i poduszkę (potem gdzieś „zniknęły”). Nie mogłam patrzeć na ten brak empatii i współczucia, na instrumentalne traktowanie chorego! Czułam, że wydano na mamę wyrok, że tej nocy musi umrzeć. Próbowałam dzwonić wszędzie, gdzie mogłabym uzyskać pomoc. W słuchawce usłyszałam jednak głos lekarki, stwierdzający, że „tlenu nie wytrzaśnie z rękawa”. Tak jak ryba wyjęta z wody, moja mama dusiła się bez tlenu. W spojrzeniu mamy widziałam przerażenie. Ja tylko w swej bezsilności modliłam się i prosiłam Boga, aby mama mogła doczekać przyjazdu pozostałych trzech córek. Moje modlitwy zostały wysłuchane, mama doczekała ranka. Rano załatwiłam tlen i ssak. Wezwany do domu lekarz rodzinny stwierdził zapalenie płuc. Przepisał antybiotyki w kroplówce, udzielił wszelkich możliwych rad i był zdziwiony, dlaczego mama nie jest w szpitalu.
Po raz pierwszy w życiu mam pretensje do siebie, że byłam grzeczna dla „ludzi ze służby zdrowia”, którzy wykazali bezduszność wobec mamy. Żal zawsze pozostaje po stracie bliskiej sercu osoby (a mamy szczególnie), ale poczucie, że się zrobiło do końca wszystko, co było możliwe, aby to odejście było godne, pozwala dalej żyć.
Moja mama zawsze miała silne poczucie godności, w każdej życiowej sytuacji. Myślę, że słyszała, czuła, jak ją traktują i wiedziała, jak przerażona i bezradna byłam ja sama.
Mama przeżyła jeszcze trzy dni. Mimo żalu, wiara pozwala mi wierzyć, że mamusia jest w lepszym świecie.
Pozostało pytanie, które jako 63-letnia osoba mam prawo zadać służbie zdrowia: Czy starszych ludzi nie należy leczyć? Czy młodzi lekarze mogą przypisywać sobie boską moc decydowania o życiu i śmierci?. Postawa dwóch osób, które spotkałam na tej „drodze przez mękę” – lekarza rodzinnego i dyrektor Hospicjum – pozwalają mi jeszcze mieć nadzieję, że są tacy ludzie jak oni, o wielkich sercach, dla których życie człowieka stanowi bezcenną wartość.
PS. Nie podaję nazwisk, bo to niczego nie zmieni, nie wróci życia mojej mamy. Chcę jedynie, aby czytający wiedzieli, jak bardzo mocno boli ludzka bezduszność i obojętność.
Córka Stasia