Grillem w tradycję?

Czy naprawdę lokalne społeczności, tradycyjny koloryt małych miasteczek i wsi – definitywnie zanikną?

Mój serdeczny przyjaciel, Mateusz Matyszkowicz, filozof i publicysta konkurencyjnego medium, napisał ostatnio felieton o tym, jak to na wsi polskiej, tradycyjnej, obyczaj polski i tradycyjny, zanika. Miast malw i innej dzięcieliny, co pała, same eleganckie trawniki, żywopłoty wymuskane. A miast swojskiego bigosu – na wsi polskiej wcina się sushi. Być może nawet pałeczkami... I nawet już ryku krowy nie słychać, co jest naturalnie przykładem totalnej degrengolady obyczajów, negatywnych zmian społecznych, a przypuszczalnie nawet rozbicia więzi.

Cóż. Sporo w tym i prawdy. Bo wieś – wsi nierówna. I rzeczywiście w wielu miejscach w Polsce, szczególnie w miejscowościach, w których młodzi „za pracą” wyjechali, lub też na wsiach położonych blisko wielkich aglomeracji, duch narodu i „wsiego” uspołecznienia – ginie. Również wsie, osady i miasteczka, w których mieszka dużo ludności napływowej, mają problem z odkryciem tożsamości, z integracją mieszkańców. Być może w tego typu miejscowościach mieszkańcy wstydzą się malw przy oknach, poczciwego ogniska miast nowoczesnego grilla. I na równo uciętej trawce, zamknięci przed najbliższymi sąsiadami na cztery spusty, samotnie wcinają surową rybę (krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, choć wewnętrznie). Być może…

Jednak końca „cywilizacji wsiowo-swojsko-polskiej” jakoś bym nie ogłaszała. Bo żeby ocalić lub wręcz stworzyć „małą ojczyznę” (a o to chyba Mateuszowi chodzi), trzeba czasu, ludzi, wspólnej historii i doświadczeń. I konkretnego czasem działania. I potwierdzają to przykłady miejsc, w którym poczucie wspólnoty, jest doświadczeniem wszystkich mieszkańców. Dobrze znam Podlasie, dobrze znam Podhale, dobrze znam Kaszubszczyznę. I dobrze znam… moje osobiste okolice Warszawy, małe, 17-tysięczne miasteczko. Wszędzie tam, zarówno na Wschodzie. gdzie mieszkają moi rodzice, na Podhalu czy Kaszubach u moich przyjaciół, jak i w mojej „wsi” problemu słabych więzi społecznych i wypierania tradycji przez złowrogie sushi – po prostu nie ma. Nie ma, mimo że w mojej miejscowości to i porykiwania krowy nie usłyszysz…

Co ciekawe: Kaszuby czy Podhale to społeczności stare, tradycyjne. Zamieszkałe od wieków przez tę samą ludność. Więc i nie dziwota, że silne, zwarte i gotowe. To raczej moja „wieś”, niewielka i mała miejscowość, która powstała raptem 50 lat temu, a której rozkwit to ostatnie 10 lat, pozytywnie zaskakuje.

Byliśmy dziś z dziećmi, całą rodziną, na święcie mojego miasteczka… Mojego? Nie do końca. Nie urodziłam się w nim. Jestem „napływowa” – a mimo to, dzięki ludziom wokół, historii i wspólnym działaniom – jest już moje. Moje (już) miasteczko ma – (dopiero) 50 lat. A inicjatyw, wspólnych działań, radości bycia razem tyle, że wybierając formę świętowania, trudno było się na coś zdecydować. Wszystkie imprezy - pod wspólną nazwą „Festiwal Ogrodów” - działy się, właśnie w ogrodach. I nawet (o zgrozo!), niektórym grille towarzyszyły! Ale żeby nowoczesne, choć tradycyjne świętowanie było możliwe, we wszystkich ogrodach (często prywatnych) ktoś musiał coś przygotować. Chciał przygotować! Chciał wyjść z domu, mieszkania, nierzadko okazałej willi, a najrzadziej drewnianej chatki, do której tęskni Mateusz. Mieszkańcy wspólnie zechcieli DZIAŁAĆ. Dla siebie i innych. A zaczęło się kilka lat temu od jednego, dwóch mieszkańców – inicjatorów… Reszty dokonał społeczny efekt łańcuchowy.

Tymczasem Mateusz w swoim felietonie pisze: „Krowa i instytucja to ważne połączenie, na które rzadko kiedy zwraca się uwagę. Oba te elementy kształtowały wiejskie wychowanie - dorastanie na gospodarce i współdziałanie ludzi w ramach wiejskich instytucji, czasem bardziej, czasem mniej spółdzielczych, to wszystko wpływało na faktyczny awans cywilizacyjny prowincji. Dziś zamiast awansu prowincja dostaje grilla. I powiedzmy sobie prawdę kontrowersyjną: grill to nie postęp. Grill to tylko kiełbasa. Grill wam dzieci nie wychowa”…

Krowy, jak już wspomniałam, w moim miasteczku nie ma. Instytucji za bardzo też nie ma. Zginiemy marnie i w samotności? A nasze dzieci nie zaznają już więzi społecznych, tradycji? Cóż… Prawdą jest, że grill mi dzieci nie wychowa. I prawdą jest (wcale nie odkrywczą), że grill to kiełbasa. A jednak zaryzykuję inną „prawdę kontrowersyjną”, żeby Mateusza zacytować: grill czasem działa wychowawczo! Pozostaje tylko kwestia następująca: kto i jak dokłada ognia. Oraz kto i jak pilnuje kiełbasek.

PS. Niedawno byliśmy z rodziną u zaprzyjaźnionej rodziny Mateusza M. Na ognisku. Pod każdym względem pysznie było! Może więc obyczaj ogniskowo-rodzinny, a w tle również tradycyjno-patriotyczny, pro publico bono, lokalnej społeczności po prostu zaszczepić? Spróbować przynajmniej społeczny efekt łańcuchowy - wywołać.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..