Wolność religijna w Stanach Zjednoczonych jest zagrożona.
26.03.2012 13:30 GOSC.PL
Jakieś trzydzieści lat temu dużo czasu poświęcałem sprawie wolności religijnej. W tamtych mało skomplikowanych czasach oznaczało to wyciąganie litewskich księży i zakonnic z Perm Camp 36 czy innych sowieckich obozów pracy.
Gdybyście w 1982 roku powiedzieli mi, że jeden z moich „klientów”, jezuita Sigitas Tamkevicius, zostanie arcybiskupem Kowna na wolnej Litwie w roku 2012, uznałbym że patrzycie w przyszłość odrobinę zbyt optymistycznie. Gdybyście mi jednocześnie powiedzieli, że pewnego dnia poważne problemy z wolnością religijną pojawią się w Stanach Zjednoczonych, uznałbym Was za odrobinę... stukniętych.
Ale mielibyście rację w obu przypadkach.
Powiedzmy sobie jasno: niebezpieczeństwa zagrażające przekonaniom i sumieniom Amerykanów nie są tej samej miary co w Pakistanie, gdzie w zeszłym roku Shahbaz Bhatti poniósł męczeńską śmierć. Amerykanie wierni biblijnie zakorzenionej wierze i płynącemu z niej nauczaniu moralnemu nie stoją w obliczu nieugiętego przymusu, jakiego doświadczają ci chrześcijanie w Chinach, którzy nie zgadzają się na podporządkowanie Kościoła władzom państwowym. Tym niemniej wolność religijna w Stanach Zjednoczonych jest zagrożona. Zagrożona jest w dwojaki sposób: kulturowo i prawnie. To wstyd, że obecny rząd usiłuje forsować negatywne zmiany kulturowe w chwili, gdy ma do dyspozycji prawne środki przymusu.
Kilka kulturowych aspektów tego problemu, będącego według mnie próbą ustanowienia pustej „świątyni” w sercu zachodniej demokracji, opisuję w tegorocznym wiosennym wydaniu kwartalnika National Affairs, w artykule, którego tytuł jest wzięty z Księgi Daniela „Pismo na ścianie” (tekst jest dostępny online na stronie www.nationalaffairs.com). Odnośnie prawnych zagrożeń wolności religijnej ze strony administracji Obamy, przyjrzyjmy się następującym kwestiom:
1. Przegłosowany niedawno nakaz Ministerstwa Ochrony Zdrowia i Opieki Społecznej jest celowym zabiegiem mającym nagiąć przekonania religijne do woli rządzących. Zmusza on wszystkich pracodawców (włącznie z instytucjami religijnymi oraz przedsiębiorcami prywatnymi, mającymi uwarunkowane religijnie obiekcje moralne) do tego, by ułatwiali dostęp do środków antykoncepcyjnych, sterylizacji i leków o działaniu wczesnoporonnym, takich jak Plan B i Ella swoim pracownicom. Wprowadzając ów nakaz rząd federalny narzuci swoje rozumienie „profilaktyki zdrowotnej” całemu społeczeństwu amerykańskiemu. A jeśli to depcze święte prawo do wolności religijnej zagwarantowane przez Pierwszą poprawkę do Konstytucji i potwierdzone przez Ustawę o Przywróceniu Wolności Religijnej – to cóż, trudno. Albo może według rządu – tym lepiej. Można mieć nadzieję, że administracja przegra tę bitwę, jednak aż nazbyt widoczna jest intencja leżąca u podstaw tych działań: podkopywanie wolności religijnej.
2. Haniebny podstęp kryjący się za wspomnianym nakazem Ministerstwa Zdrowia idzie w parze z innymi posunięciami politycznymi administracji. Przykładem jest niezwykłe żądanie Komisji ds. równych szans zatrudnienia, aby uznać, że religijne klauzule Pierwszej poprawki do Konstytucji nie chronią przed ingerencją tejże Komisji w politykę zatrudnieniową instytucji religijnych. W styczniu Sąd Najwyższy w głosowaniu 9-0 oddalił to żądanie, zatem zapora konstytucyjna zadziałała. Ale intencja jej przełamania była ze strony rządu bardzo wyraźna.
3. Ministerstwo Sprawiedliwości odmówiło wykonywania swojego konstytucyjnego obowiązku i przestało bronić w sądach federalnych Aktu Obrony Małżeństwa (DOMA), które jest prawem federalnym, stanowionym przez Kongres. Dlaczego? Można zasadnie przypuszczać, że odmowa działania w zgodzie z wymaganiami narzuconymi przez prawo wynika z tego, że administracja zgadza się z głosami krytyków DOMA: iż realne wsparcie małżeństwa tradycyjnego (odróżnianego od prezydenckiej politycznie poprawnej i pełnej hipokryzji definicji małżeństwa) jest irracjonalną bigoterią. Wydaje się, że administracja chętnie by zastosowała to obraźliwe wyrażenie do amerykańskich obywateli, którzy kiedyś w Waszyngtonie brali udział w marszach poparcia dla praw obywatelskich i przygotowali grunt pod wybór Afro-Amerykanina na prezydenta.
4. Weźmy jeszcze pod uwagę Departament Stanu, który coraz częściej mówi o „wolności kultu” niż o „wolności religijnej”, gdy przedmiotem dyskusji są prawa człowieka w ramach prowadzonej przez USA polityki zagranicznej. To obniżenie standardów jest złe w swojej istocie, bo oznacza pozostawienie samym sobie ludzi sumienia na całym świecie. Wydaje się jednak, że takie samo nastawienie przedostało się także do polityki wewnętrznej, bo czy wspomniane wyżej sprawy nie stanowią dowodów na to, że administracja czyni usilne starania, aby wolność religijną uczynić pustym pojęciem i zredukować ją do pomniejszego prawa do prywatności, które obejmowałoby pewne weekendowe aktywności rekreacyjne?
Te zagadnienia powinny stać się newralgicznymi punktami przedwyborczej debaty publicznej w USA.
George Weigel jest członkiem Ethics and Public Policy Center w Waszyngtonie
Tłum. Magdalena Drzymała
George Weigel