Po wczorajszym „sądzie nad Orbánem” w Strasburgu mam szczerą ochotę rozwiązać Parlament Europejski.
19.01.2012 06:16 GOSC.PL
Dyktatorskie zapędy, prawda? I to w obronie drugiego po Łukaszence dyktatora w Europie. Z nieukrywanym dyktatorskim żalem stwierdzam, że odpowiedniej władzy nie posiadam, by rozwiązać to kosztowne towarzystwo, które za moje i Czytelników pieniądze przemieszcza się co miesiąc ze Strasburga do Brukseli i nazad. Skąd ten radykalizm, którym krzywdzę – bo do jednego worka wrzucam – także wielu szlachetnych i zdroworozsądkowych europosłów?
Od kilku dni przebywam w Budapeszcie i próbuję na miejscu tę nową dyktaturę zbadać i zmierzyć. W przerwie między kolejnymi spotkaniami z tutejszymi zwolennikami i przeciwnikami węgierskiego rządu obejrzałem sobie w Internecie transmisję debaty, jaka odbyła się w Parlamencie Europejskim. Oczywiście okazją do mędrkowania europosłów jest wszczęcie przez Komisję Europejską postępowania przeciwko Węgrom za naruszenie – jej zdaniem – prawa unijnego w trzech punktach: ograniczenie niezależności banku centralnego, niezależności urzędu ds. ochrony danych osobowych oraz niezależności sędziów poprzez obniżenie obowiązkowego dla nich wieku emerytalnego (co ma pozwolić, zdaniem opozycji, na wysłanie na emeryturę nieprzychylnych dla rządu sędziów). Zarzuty, jakie pod adresem obecnego premiera Węgier padały z różnych stron sali plenarnej, prześcigały się w przekraczaniu granic absurdu. W tej konkurencji oczywiście niezastąpieni i bezkonkurencyjni byli socjaliści różnej maści. Generalnie większość ich głosów sprowadzała się do jednego: węgierski rząd łamie demokrację, wprowadza dyktaturę, a więc sprzeciwia się europejskim wartościom. Samego siebie, jak zwykle, przeszedł ekstremista z ław Zielonych, legendarny już Daniel Cohn-Bendit. Rzucił z nienawiścią w stronę twardo trzymającego się Orbána, że zmierza w kierunku Fidela Castro i Hugo Chaveza. Z kolei socjalista Martin Schulz, który zastąpił właśnie Jerzego Buzka na fotelu szefa PE, zagroził, że Węgrom będzie trzeba odebrać głos w Radzie UE, jeśli nie zmienią krytykowanych przepisów i polityki. Później, gdy Orbán w krótkim wystąpieniu bronił swojej wizji, wspominając przy okazji o chrześcijańskich inspiracjach i korzeniach węgierskiej i europejskiej demokracji, Schulz pozwolił sobie na „udzielenie wskazówek” Orbánowi, żeby uważał, co mówi, bo Europa nie jest chrześcijańska, tylko pluralistyczna. Czyli klasyka w tym kosztownym, oj kosztownym, towarzystwie. Na szczęście nie brakowało też zdroworozsądkowych głosów europosłów, którzy prosili o uciszenie emocji i merytoryczną dyskusję nad kontrowersyjnymi ustawami na Węgrzech. Wielu przypominało, że PE i KE stosuje podwójną miarę wobec Węgier, bo gdy socjaliści doprowadzali ten kraj do ruiny i pałowali opozycję, a potem przyznawali, że oszukiwali obywateli, to Unia nie reagowała tak stanowczo, jak obecnie.
Słuchając tych różnych Cohn-Benditów, myślałem sobie, dlaczego za moje pieniądze ktoś urządza sobie ten cyrk. Kim jest Cohn-Bendit, który w jednej z książek sam przyznał się do pedofilskich skłonności i praktyk, a za młodu namawiał do rzucania kamieniami w młodzieżówki niemieckiej CDU, żeby pouczał słuchającego tego spokojnie faceta, mającego ambicję reformowania własnego kraju, wybranego przytłaczającą większością głosów wyborców? Kim jest Schulz, którego alergia na każdą wzmiankę o chrześcijańskich korzeniach jest tak silna, że komentuje krytycznie suwerenną deklarację premiera nawet z fotela przewodniczącego obrad PE? I o jaką demokrację walczy właściwie Unia Europejska, jeśli przedmiotem jej ataku jest rząd, który próbuje zerwać z pozostałościami po totalitarnym systemie komunistycznym?
Tyle pod wpływem emocji. A na spokojnie: to jasne, że Orbán i jego partia Fidesz, popełniła masę błędów (więcej na ten temat, mniej emocjonalnie, a bardziej analitycznie, w tekście, który ukaże się w przyszłym tygodniu w GN). Nie jest też tak, że zwolennicy Fideszu nie widzą tych pomyłek i nierzadko zwykłej głupoty czy nadgorliwości obecnie rządzących. Parę godzin przed debatą w PE, rozmawiałem w Budapeszcie z jednym z pracowników węgierskiego ministerstwa spraw zagranicznych. Piliśmy kawę w ostatniej, jak mówił mój rozmówca, knajpie, gdzie jeszcze można palić (wykorzystując 3-miesięczny okres przejściowy). Nie będę dokładnie cytował epitetów, jakich rządowy pracownik używał na określenie niektórych decyzji tego gabinetu. – Cel jest dobry, trzeba ratować państwo, ale brak profesjonalizmu i prowizorka w niektórych sprawach może nas pogrążyć – powiedział wprost. W sobotę ulicami Budapesztu przejdzie wielka manifestacja poparcia dla Orbána. Poparcie nie jest już tak wielkie, jak w czasie ostatnich wyborów, to prawda. Ale taka jest cena, jaką płacą reformatorzy – płacą i za odwagę, i za rozsądek, ale też za błędy. Orbána zmuszono jednak zapłacić za coś jeszcze: za czelność testowania swojej niezależności od unijnej poprawności. Za testowanie czegoś zupełnie nowego, co nie mieści się w sformatowanych głowach brukselskich urzędników i strasbursko-brukselskich (oj, kosztownych) europosłów.
Jacek Dziedzina