Dla chrześcijan Bliskiego Wschodu święta upłyną pod znakiem dyskusji i rozważania perspektyw na przyszłość. Miejmy nadzieję, że upłyną spokojnie.
Rok 2011 okazał się przełomowym w historii regionu. Rewolty w Tunezji czy Egipcie wynoszą do władzy zwolenników politycznego islamu. Podobne sympatie można wyczuć wśród rewolucjonistów w Libii i Syrii. Chrześcijanie regionu przeżywają paradoksalny dylemat. Jako często bardziej zbliżeni do Zachodu, częściej odwiedzający krewnych i znajomych, którzy wyemigrowali do Europy, USA czy Ameryki Łacińskiej, wyznawcy krzyża teoretycznie powinni być w pierwszym szeregu demonstrantów, którzy od grudnia 2010 r. domagają się końca skorumpowanego, policyjnego i opresyjnego systemu w świecie arabskim. Niestety, jednocześnie głównym oponentem tychże reżimów są konserwatywni, a czasem radykalni muzułmanie. Dlatego też reżimy Mubaraka czy al-Asada wydawały się jednocześnie dla wielu chrześcijan gwarancją ich przetrwania w środowisku islamskim. Nic dziwnego więc, że eksplozja arabskiej wolności budzi u wiernych gromadzących się na nabożeństwach w Kairze czy Damaszku ambiwalentne odczucia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Brunon Paszkowski