W „De profundis” Wojciech Wencel balansuje na granicy życia i śmierci. Mówi o narodzie, ale kieruje naszą uwagę ku perspektywie ostatecznej.
Sięgałem po tę książkę nie bez obaw. Poezja narodowa? Dzisiaj? Bałem się, że Wojciech Wencel, zainspirowany klimatem, jaki wytworzyła w Polsce katastrofa smoleńska, napisze tomik albo niestrawnie patetyczny, albo nadmiernie publicystyczny. Nic z tych rzeczy. W „De profundis” odżywają tony zapomniane w polskiej liryce, tak jakby ktoś na nowo dokopał się do źródła, o którym wszyscy myśleli, że dawno wyschło.
Polska zwrócona poezji
Piszę o tobie Polsko wciąż ten sam wiersz
lecz brakuje mi słów by przywrócić
cię współczesnej poezji
– deklaruje Wencel w wierszu „Archeologia”. Tych słów szuka poeta u największych: Kochanowskiego, Mickiewicza, Lechonia, Miłosza, Herberta. Sięga do języka Biblii, narodowego hymnu i mowy kresowej. Świadomie mówi cudzymi językami, jakby chciał dokopać się rdzenia polszczyzny i polskości. Właśnie drążenie w ziemi, poszukiwanie korzeni to najczęściej powracające obrazy w tomie o wymownym, zaczerpniętym z psalmu, tytule „De profundis” (Z głębokości). Ta „podziemność” pełni tu wiele funkcji. Przywołuje tradycje Polskiego Państwa Podziemnego i kieruje jednocześnie nasze myśli do miejsca, gdzie spoczywają ciała zmarłych. To oni – zmarli, polegli – tworzą teraz podziemne państwo:
tam zabici w ciemnym lesie modlą się za nami
tam powstańcy do Śródziemia idą kanałami.
Dlaczego do Śródziemia, a nie do Śródmieścia? – pytają już przemądrzali krytycy. „Czy to jeszcze historia czy już jakaś tolkienada? Nie pytaj poety o sens, bo on natchniony” – wyśmiewa te wersy zadowolony z siebie Andrzej Horubała na łamach „Rzeczpospolitej”. Gdyby jednak przeczytał cytowany wiersz „In hora mortis” dokładnie, umiałby powiązać te wersy z początkiem utworu:
Jeszcze Polska nie zginęła póki my giniemy
póki nasi starsi bracia wędrują do ziemi.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski