Możemy tworzyć nowe, piękne duszpasterskie programy, spotykać się, debatować, i analizować podstawy kościelnego kryzysu. Możemy prognozować dalsze kierunki zmian i generować coraz to nowe fantastyczne pomysły na zatrzymanie odpływu wiernych i przyciągnięcie do Kościoła młodych. Daremnie. Problem nie tkwi w tym, czego jeszcze nie zrobiliśmy, ale w tym, co już od dawna praktykujemy jako nasze osobiste, troskliwie pielęgnowane katolickie antyświadectwo.
10.05.2021 09:33 GOSC.PL
Fakt, że Kościół wielu współczesnym jawi się jako zwietrzała, skostniała i martwa instytucja pełna pustych frazesów i ciemnych interesów, nie wynika z faktu, że Kościół jest taki w istocie, ale że tego rodzaju obraz utrwala się w świadomości ludzi jako efekt kontaktu z nami – chrześcijanami. I nie ma co szukać tu winy poza sobą – w seksualnych skandalach, zbrataniu religii z polityką, czy w innych ciemnych kartach najnowszej historii polskiego katolicyzmu. Prawdziwa linia demarkacyjna między tym, co budujące, a co gorszące, między przyciąganiem a odpychaniem od Kościoła przebiega zupełnie gdzie indziej. Ona wydarza się w nas.
Choć może wydawać się to dziwne, tym, co odróżnia chrześcijan od świata nie jest wcale pobożna narracja, ilość modlitw w przeliczeniu na metr kwadratowy naszej codzienności, czy deklarowane wszem i wobec chrześcijańskie wartości. Chrześcijan w świecie ma wyróżniać stosunek do bliźniego, a dokładniej – sposób, w jaki traktują siebie nawzajem. Taki od początku był zamysł Boga względem Kościoła. Gdy wczytamy się uważnie w słowa Ewangelii według św. Jana, odnajdziemy w nich wiele materiału do poważnego rachunku sumienia. Ewangelista wkłada bowiem w usta Jezusa następujące wezwanie: „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13, 34). Co więcej, Jezus postrzega realizację tego przykazania, jako przejaw trwania w Jego miłości: „Jeśli będziecie zachowywali moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości […]. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali” (J 15, 10–12).
Tyle Ewangelia. A nasza praktyka? Wydaje się, że miłość bliźniego – także w odniesieniu chrześcijan do nich samych – jest tym nakazem Chrystusa, który najbardziej lekceważymy. I nie chodzi już tylko o to, że obsadzamy się w rozmaitych rolach, szufladkując w różnych ideologicznych frakcjach – wedle stosunku do pandemii, szczepionek, katolickiej tradycji, opcji politycznych czy pobożnościowych nawyków. Chodzi o to, że w taki sposób innych szufladkujemy. Sterowani resentymentem, podejrzliwością, uprzedzeniami, lękiem, stereotypami czy najzwyklejszą nienawiścią, traktujemy braci w wierze jak potencjalnych wrogów – otumanionych, zwiedzionych, głupich lub nieuświadomionych. Z pogardliwą wyższością przykrytą religijną kołderką spod znaku „biedaku, pomodlę się za ciebie” usiłujemy sprowadzać inaczej myślących na tę właściwą, zgodną z naszą opcją światopoglądową drogę. Ale gdy tylko nie posłuchają – przy pierwszym, najmniejszym nawet przejawie oporu – potrafimy natychmiast odpalić falę hejtu, nie przebierając przy tym w słowach. Quasi-teologiczny język służy nam przy tym głównie do tego, żeby skutecznie „dojechać” przeciwnika. Nieistotne, że odsłaniają się wówczas przepaście naszej niewiedzy i braki w podstawowym, teologicznym wykształceniu. Ważne, żeśmy należycie zbluzgali przeciwnika.
Przyglądam się temu czasem na rozmaitych internetowych forach, czy w mediach społecznościowych; śledzę także komentarze w tak zwanych „chrześcijańskich” grupach dyskusyjnych. I włos mi się na głowie jeży. Owszem, prawdą jest, że niejednokrotnie w tych właśnie przestrzeniach uaktywniają się agresywnie osoby, którym brakuje emocjonalnej równowagi – często opracowują sobie w taki sposób rozmaite psychiczne trudności. Nie zmienia to jednak faktu, że problem jest zdecydowanie szerszy, a ludzie wierzący, którzy są weń uwikłani, to wcale nie chrześcijański margines. Zresztą, problem hejtu i agresywnego języka, to tylko jeden z wielu przejawów „katolickiego piekiełka”, które sobie gotujemy. Koniec końców wszystkie one sprowadzają się do praktycznej postawy negacji nowego przykazania miłości wzajemnej, które pozostawił nam Jezus.
Czołowy ateistyczny egzystencjalista, Jean Paul Sartre mawiał, że piekło to drugi człowiek. My się na Sartre’a oburzamy, ale jego dewizę wcielamy w życie szybko i dokładnie, tylko że pod katolickim szyldem walki o moralność, chrześcijańskie wartości, czystość doktryny, czy jedyne słuszne – naszym zdaniem – przejawy pobożności. Nic dziwnego, że świat przygląda się nam z coraz większym zdziwieniem. I nie jest to bynajmniej zdziwienie spod znaku „jak oni się miłują”, które rodziło się w sercach pogan obserwujących pierwszą chrześcijańską wspólnotę. Choć, może to nawet nie jest zdziwienie. Może to raczej coś na kształt duchowych „mdłości”, które pojawiają się u tych, którym oferujemy cenny dar utaplany w lukrecji obłędu i nieautentyczności. Z pewnością ten dar odrzucą, a kiedyś – i niech to będzie dla nas przestrogą – odpowiedzą nam słowami z autobiografii Sartre’a: „Pragnąłem Boga, dano mi go, przyjąłem ów dar, nie pojmując, żem go szukał. Nie zapuściwszy korzeni w moim życiu, wegetował czas jakiś, a potem umarł. Dziś, kiedy mówią mi o nim, powiadam z rozbawieniem i bez jakichkolwiek ciągot, jak stary uwodziciel, który spotyka sędziwą piękność. »Gdyby nie to nieporozumienie, gdyby nie ta pomyłka, gdyby nie ten przypadek, co nas rozłączył, mogłoby pięćdziesiąt lat temu coś zajść między nami«. Nie zaszło nic”.
Aleksander Bańka