Od początku małżeństwa miałem problem ze słowami przysięgi małżeńskiej „…oraz, że Cię nie opuszczę aż do śmierci”. Dlaczego tylko do śmierci?
W czasie gdy w kręgach kościelnych, i nie tylko, trwają burzliwe dyskusje nad nierozerwalnością małżeństwa, dopuszczeniem do Komunii św. osób rozwiedzionych, akceptacją powtórnych związków itd. ja, po śmierci mojej żony, mam nieco inne dylematy.
Żeby nie zanudzać ani nie rysować przesadnie sielankowego obrazu naszego małżeńskiego życia, napiszę krótko – od narzeczeństwa budowaliśmy nasz związek „wspólnie z Bogiem” i zawsze czuliśmy Jego opiekę. Gdy, jak się zdaje, osiągnęliśmy etap prawdziwie dojrzałej miłości, na którym przestaje się liczyć własne „ja”, a bardziej liczy się szczęście współmałżonka i już zapowiadało się wspaniałe wspólne życie do późnej starości w otoczeniu dzieci i wnuków – przyszła choroba nowotworowa i śmierć. Patrząc na całe życie mojej żony, jej nieustanne „bycie dla innych” i duchowe okoliczności w jakich umierała, mam osobiste przekonanie, że jest już w Niebie. Przez czas choroby i śmierci całą naszą rodzinę – i co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości – przeprowadził za rękę sam Bóg. Gdyby było inaczej, pewnie do dzisiaj nie wygrzebalibyśmy się z głębokiej depresji i załamania – bowiem gdy się bardzo kocha, to się bardziej cierpi i jedynie skutecznym lekarstwem na to cierpienie może być tylko Bóg.
„Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i uderzyły w ten dom. On jednak nie runął, bo na skale był utwierdzony”. (Mt 7,25)
Zgodnie z Credo – wierzę w świętych obcowanie, wierzę więc, że nasza rozłąka z żoną jest chwilowa. Beatyfikowana przez papieża Jana Pawła II, bł. Maria Beltrame Quattrocchi tak pisała po śmierci męża: „Byliśmy jedną wielką bryłą skalną, jednolitą, bo utworzoną z jednego materiału. Nigdy tak wyraźnie nie ujrzałam chrześcijańskiego małżeństwa w postaci jednolitego głazu, jak wówczas, gdy wynoszono z domu martwe ciało Alojzego. Straciłam odłamek skalnej bryły, którą razem tworzyliśmy. Ten jednolity głaz był chciany przez Boga i uświęcony przez sakrament małżeństwa, stworzony i uformowany przez wzajemne zrozumienie i miłość. To miłość sprawiła, że stał się niepodzielny, niemożliwy do rozbicia.(…) Kiedyś odłamki skalne znowu połączą się w jeden głaz, kiedyś spotkamy się w wieczności. Złączymy się na zawsze (...). Widzę go wysoko, w niebiosach, jak żywą skałę. I wydaje mi się, że obok niego jest wolne miejsce, które na kogoś czeka. To jest miejsce, do którego muszę dojść, muszę je zdobyć także gorzkimi łzami, które zalewają serce, ale pozostają w sercu. I nie znajduję ulgi w płaczu. Płaczę i pragnę, aby skalny blok utworzył się na nowo w miłości, łasce i radości. Na wieczność. Wszystko i na zawsze”…
Muszę przyznać, że od początku małżeństwa miałem problem ze słowami przysięgi małżeńskiej „…oraz, że Cię nie opuszczę aż do śmierci”. Dlaczego tylko do śmierci? Czy śmierć coś zmienia w przypadku prawdziwej miłości? Czy z chwilą śmierci wszystko się resetuje? Jak to się ma do cytowanego często na ślubach Hymnu o Miłości św. Pawła Apostoła - "Miłość nigdy nie ustaje" (1Kor 13, 8)?
Nie jestem teologiem i nie zamierzam pisać rozprawy teologicznej na temat eschatologii małżeństwa, gdyż wielu mądrych i świętych ludzi napisało na ten temat bardzo wiele i moje „głębsze refleksje” wyglądałyby przy tym trochę niepoważnie – niemniej jednak warto na temat małżeństwa i wieczności powiedzieć trochę więcej.
Częstym komentarzem kaznodziejskim do ewangelicznej rozmowy Jezusa z saduceuszami o zmartwychwstaniu i siedmiu mężach jednej żony (Mt 22, 23-33) jest stwierdzenie, że nie ma co sobie głowy zawracać eschatologią małżeństwa, bo w niebie i tak małżeństw nie będzie. Tyle tylko, że Jezus nie powiedział, że w Niebie nie będzie małżeństw – powiedział – „Przy zmartwychwstaniu bowiem nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, lecz będą jak aniołowie Boży w niebie”, co jest zresztą zupełnie logiczne, bo po zmartwychwstaniu, jedna z głównych przesłanek małżeństwa czyli prokreacja – przestanie mieć sens i znaczenie.
Św. Paweł w Liście do Rzymian (Rz 7, 1-4) podchodzi do sprawy małżeństwa bardzo prawniczo (wszak świetnie znał Prawo) – Prawo ma moc nad człowiekiem póki żyje. Kobieta wiąże się z mężczyzną na mocy Prawa – więc jak mąż umrze, Prawo traci nad nią moc i może ona powtórnie wyjść za mąż. Stąd pewnie brzmienie przysięgi małżeńskiej powtarzanej przez małżonków, kiedy udzielają sobie sakramentu małżeństwa w naszych kościołach. Właśnie – sakramentu! Jeżeli więc małżeństwo jest sakramentem, to musi mieć wymiar eschatologiczny, wykraczający poza ramy życia na ziemi. Nie może być jedynie umową na czas określony. W Kościele wschodnim, który bardziej akcentuje eschatologiczny wymiar małżeństwa, podobny fragment przysięgi małżeńskiej brzmi: "póki śmierć i przejście do wieczności nie zjednoczą nas na wieki". Mam wrażenie, że treść przysięgi obrządku wschodniego lepiej oddaje zamysł Boga względem małżonków i małżeństwa.
Wydaje się, że natura Boga najpełniej odbija się w obrazie rodziny. Nic lepiej nie obrazuje miłości Boga do człowieka jak autentyczna miłość rodzicielska – bo jest wyrozumiała, bezwarunkowa, wybaczająca, miłująca i ofiarna, ale również wymagająca i zatroskana. Podobnie z więzią małżeńską – „Dlatego opuści człowiek ojca i matkę, a połączy się z żoną swoją i będą dwoje jednym ciałem. Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła” (Ef 5,31-32). Św. Paweł mówi niemal wprost, że wzorem dla miłości małżeńskiej ma być miłość Chrystusa do Kościoła – a ta jest wieczna i nieprzemijająca. To daje nam pewność, że śmierć niczego w małżeństwie nie kończy, nie przerywa i nie wykreśla, a jedynie przemienia i wydoskonala.
Po co dzielę się tymi refleksjami? Z dwóch powodów:
Po pierwsze – może takie spojrzenie na śmierć małżonka pomoże komuś w przeżywaniu żałoby. Mi osobiście pomogło. Przepuszczam, że wiele osób z mojego otoczenia sądzi, że pewnie mam silną psychikę, bo po śmierci osoby, którą tak bardzo kochałem – funkcjonuję zupełnie normalnie. Ale to nie odporność psychiczna, ale głęboka świadomość, że nic się nie skończyło – żona jest teraz w najlepszym z miejsc i czeka. Spojrzenie na śmierć w perspektywie wieczności i Bożej miłości nie pozwala na rozpacz i załamanie, jest jedynie tęsknota i oczekiwanie na ponowne spotkanie.
Po drugie – mam wrażenie, że bardzo mało mówi się w Kościele o eschatologicznym wymiarze małżeństwa. Co prawda Kościół wyniósł ostatnio na ołtarze małżonków (Luigi i Maria Beltrame Quattrocchi, Ludwik i Zelia Martin) ale duszpasterska aktywność koncentruje się obecnie głównie na obronie nierozerwalności małżeństwa – co jest zresztą jak najbardziej zrozumiałe i uzasadnione. Trochę to jednak wygląda tak, jakby duszpasterze bali się mówić ludziom, że małżeństwo ma wymiar wieczny i prawdziwa miłość małżeńska nigdy się nie kończy. W czasach, gdy ludzie nie potrafią dochować wierności przysiędze małżeńskiej przez parę lat, mówienie o wieczności małżeństwa brzmi trochę jak niesmaczny żart. Komuś, kto „męczy się” z trudnym małżonkiem trudno mówić o wiecznej miłości i wiecznym związku. Nie zawsze jednak małżonków wiąże prawdziwa miłość albo też ten dar miłości jest przez któregoś z małżonków podeptany. Dlatego w jednym z objawień danych bł. Annie Katarzynie Emmerich Chrystus mówi:
„Dwojaka jest łączność w małżeństwie. Najpierw łączność ciała i krwi, którą rozrywa śmierć, i tacy małżonkowie nie odnajdą się na drugim świecie. Lecz powinien istnieć między małżonkami także węzeł duchowy, bo ten łączy ich nierozerwalnie i w tym i w przyszłym życiu. Niech więc o to się nie trwożą, czy odnajdą się tam z osobna, czy razem. Jeśli to było małżeństwo ducha, to odnajdą się potem w jednym ciele”…
Myślę, że aby odrodzić dzisiaj etos miłości małżeńskiej Kościół powinien postawić poprzeczkę wyżej – nie koncentrować się na analizowaniu jak „obejść” nierozerwalność małżeństwa i ulżyć duchowo osobom będącym w drugim związku, ale częściej akcentować fakt, że prawdziwy zamysł Boga wobec mężczyzny i kobiety to małżeństwo oparte na miłości która trwa WIECZNIE…
Bogusław