Nowy numer 17/2024 Archiwum

Unia wstępuje do Turcji

Od kilkudziesięciu lat Turcja starała się o członkostwo w Unii Europejskiej. To już nieaktualne. Teraz to Unia musi spełnić warunki, które stawia Turcja.

Tego nie przewidziała większość analityków procesów związanych z integracją europejską. Oto bowiem kraj, który przez lata stał w poczekalni, mając mglistą perspektywę członkostwa w UE (większość krajów wspólnoty nie była entuzjastycznie do tego nastawiona), nagle kazał przywódcom największych państw unijnych i szefom brukselskich instytucji niemal na kolanach przyjść „po prośbie”. Powodem jest oczywiście problem z imigrantami, którego bez Turcji Europa nie jest w stanie rozwiązać.

Można powiedzieć, że porozumienie, jakie wczoraj zawarła Unia z Turcją, kończy właściwie drogę tej drugiej do członkostwa w strukturach unijnych. A na pewno w takim sensie, jak znane nam dotąd procesy integracji pozostałych krajów, kiedy kandydat musiał spełnić szereg warunków, poddając się rygorystycznej weryfikacji dokonywanej przez uzbrojonych w tabelki brukselskich urzędników.

Tutaj jest dokładnie odwrotnie: to Bruksela i cała Unia musi spełnić szereg warunków, jakie stawia Ankara, jeśli fala imigrantów ma zostać w ogóle choć trochę ograniczona, jeśli nie powstrzymana. I po przebiegu rozmów widać, że to Turcy przyjechali z wyraźnym poczuciem, że to oni dyktują warunki. Świadczą o tym również triumfalne nagłówki w dzisiejszej prasie tureckiej – większość wydań gazet codziennych została zamknięta i wysłana do drukarni jeszcze przed zakończeniem negocjacji. Jest oczywiste, że i tureckie władze, i media były przekonane, że to Turcja rozdaje karty w tym targowaniu się z Unią. Turcy dostali wszystko, co chcieli: więcej pieniędzy, przyspieszenie daty zniesienia obowiązku wizowego i oczywiście zero rozmów o jakichkolwiek zbrodniach dokonywanych na przykład na Kurdach.

Obserwując to triumfalne „wejście” Turcji do Unii Europejskiej, trudno nie postawić pytania, czy to nie dobrze rozplanowany w czasie proces, który właśnie osiąga metę. Z jednej strony dla wielu Europejczyków od zawsze sprawą kontrowersyjną było w ogóle dopuszczanie myśli, że ogromny muzułmański kraj, którego terytorium, zresztą, zaledwie w 3 proc. łączy się z Europą, mógłby w ogóle stać się krajem członkowskim UE. Z drugiej zaś strony – trudne było do wyobrażenia, że ten dumny kraj, który ma aspiracje pełnić rolę regionalnego hegemona na Bliskim Wschodzie, a pod rządami obecnej ekipy islamistów (zwanej na Zachodzie „umiarkowanymi”) co jakiś czas jednoznacznie deklaruje chęć odbudowy dawnej potęgi osmańskiej (nawet jeśli nie w skali 1:1), że taki kraj na serio zechce poddać się poniżającej (z punktu widzenia mocarstwa) procedurze akcesyjnej, w której brukselski urzędnik (czy nawet niemiecka kanclerz) będzie decydował, jakie prawo ma obowiązywać na ogromnym terenie dawnej potęgi.

Trudno w tym wszystkim nie dostrzec choć odrobiny dobrze ułożonego i realizowanego planu, który zakłada jedno: to my, Turcy, będziemy dyktować warunki współpracy z Europą. W najlepszym wypadku, jeśli w ogóle Europa ma przetrwać. Bo nikt inny, tylko właśnie obecny prezydent Turcji, Recep Erdogan, jest duchowym i politycznym spadkobiercą byłego premiera, Necmettina Erbakana, który nie ukrywał, że celem jest nie tyle integracja z Europą, co jej opanowanie. W Niemczech w 1989 roku Erbakan mówił: „Europejczycy są chorzy. Podarujemy im lekarstwo. Cała Europa stanie się islamska. Podbijemy Rzym”. A na pytanie niemieckiego dziennikarza, „co ma na myśli”, odpowiedział dobitniej: „Pan uważa, że my, tureccy muzułmanie, przybywamy tu jedynie, żeby znaleźć pracę i zbierać okruszyny z waszego stołu. Otóż nie, przybyliśmy, aby przejąć władzę w waszym kraju, zapuścić tu korzenie i zrealizować nasze wizje, a wszystko to z waszym przyzwoleniem i zgodnie z waszym prawem”.

Pytanie zatem, na ile w ogóle można liczyć, że Turcja – biorąc pod uwagę powyższe cytaty – wywiąże się z zawartego wczoraj porozumienia z Unią. Niezależnie od tego, czy będzie realnym sojusznikiem, czy grającym dalej w swoje układanki graczem, można powiedzieć z całą pewnością, że odtąd to nie Bruksela czy Berlin, a właśnie Ankara, będzie centrum zarządzania decyzjami ws. imigrantów.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina

Zastępca redaktora naczelnego

W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.

Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny