Burza po występie Benigniego dopiero się zaczyna. Uderz w stół, a nożyce się odezwą…
18.12.2014 11:14 GOSC.PL
We Włoszech wciąż głośno o programie Roberta Benigniego „Dziesięć Przykazań”. Ale burzliwie zrobiło się i w Polsce po tym, jak opublikowaliśmy notę o tym występie.
Obok entuzjastycznych komentarzy pojawiły się i te krytyczne. I to z dwóch stron – pełen agresji atak zagorzałych ateistów (to dotyczy głównie Półwyspu Apenińskiego), a z drugiej teologów. Ci pierwsi zarzucili Benigniemu obnoszenie się z tym, że Bóg istnieje. I to publiczne. Ci drudzy wytykają aktorowi błędy doktrynalne i teologiczne oraz zarzucają mu banalizację szóstego przykazania. Kłopot w tym, że akurat wywód Benigniego na temat cudzołóstwa najbardziej dotknął Włochów, z natury jednak – przy całej do nich sympatii – skłonnych liberalizować ten zapis Mojżesza. Czy zatem, po reakcjach sądząc, Benigni zbanalizował to przykazanie?
Ciekawsze są jednak reakcje i zarzuty tzw. teologiczne. „Benigni ujmuje wyzwolenie człowieka jako pozbawienie się niesprawiedliwości, nierówności, nie trafiając jednak do sedna problemu: to jest serce człowieka, które, bez wyzwolenia od grzechu przez odpuszczenie naszych win, dokonane przez Jedynego Zbawiciela Jezusa Chrystusa, dalej będzie cierpiało” – pisze w liście do mnie ks. Francesco (dziękuję mu za obszerny list i cenne uwagi).
I dodaje (przy całej sympatii do aktora), że dla Benigniego „przykazania są modelem samodoskonalenia, które wcale nie potrzebują łaski od Boga, żeby wejść w życie człowieka. „Nie kradnij”, „nie mów fałszywego świadectwa” itd. są przez aktora przedstawiane jako problemy jedynie na płaszczyźnie społecznej, bez głębszego pogłębienia w rzeczywistości natury poszczególnego człowieka i jego godności”.
Czy jednak o teologię chodziło aktorowi? Czy zachwyt i entuzjazm pod adresem Benigniego, przed którym przestrzegają niektórzy (ktoś pyta nawet, czy zasadnym jest pisanie o nowej ewangelizacji w kontekście występu aktora) nie dotyczy aby czegoś innego?
Dla mnie to właśnie jest ewangelizacja. Ktoś, kto jest na bakier z Bogiem i Kościołem, kto o Bogu zapomniał lub nosi rany, potrzebuje impulsu, świadectwa, entuzjazmu, a nie skostniałych wywodów.
„Doceniam, że Benigni tak otwarcie mówi o sprawach Bożych i bardzo prawdopodobnie przez niego więcej ludzi nawróci się, niż przez moje mizerne świadectwo i duszpasterstwo” – dodaje szczerze i z pokorą ks. Francesco z Włoch.
I tu jest – brzydko mówiąc – pies pogrzebany. Benigni wbił klin niewierzącym i wierzącym. Być może jest to doskonały impuls dla jednych i drugich.
Aktor ten wcale nie pretenduje do bycia kaznodzieją świata, teologiem (choć jest znakomitym humanistą i wykłada na uczelni wyższej). Ma wyjątkowy dar mówienia, jest uwielbiany przez Włochów i kochają go media. Świetnie wykorzystał to do mówienia o Bogu! Ile trzeba mieć odwagi, by w dzisiejszych czasach, przed 10 milionami widzów powiedzieć: Bóg istnieje i kocha człowieka!
O siłę rażenia tu chodziło, a nie o teologię. A że występ był przekładany wyjątkowo dobrej jakości humorem, a przy okazji dostało się politykom, lekarzom, prawnikom, generalnie: społeczeństwu, to raczej okazja do wyciągania wniosków niż ciosania kołków na głowie aktora.
Myślę, że Pan Bóg uśmiechał się i cieszył, że ktoś z takim entuzjazmem o Nim mówi. Pan Bóg też ma poczucie humoru. My nie zawsze…
Joanna Bątkiewicz-Brożek