Zapisane na później

Pobieranie listy

Zespoły rockowe, o których powinno być głośno (a nie jest)

Narzekając na kolejną „amełykańską gwiazdkę” warto pamiętać, że to nie wszystko, co Amerykanie mają nam do zaprezentowania.

Katarzyna M.J. Waliczek

dodane 11.02.2014 11:00
7

Chrześcijańską muzyką alternatywną zafascynowałam się w liceum. Wcześniej słuchałam takich rzeczy jak Good Charlotte czy Paramore – i byłam przekonana, że „muzyka chrześcijańska” ogranicza się do piosenek Arki Noego. Zaczęło się od Flyleaf. Nawet nie podejrzewałam, że do takich dźwięków można użyć określenia „chrześcijańskie” – chyba już prędzej „dziwne”. Szybko doceniłam ich teksty. Była w nich głębia i pasja, coś zupełnie różnego od typowej rockowej „szczerości”, polegającej na przekleństwach i podtekstach. W końcu dotarło do mnie – to pisała osoba wierząca! Lacey Sturm (wokalistka Flyleaf, bardziej znana pod swoim panieńskim nazwiskiem Mosley), ta drobniutka panienka przy mikrofonie, śpiewa i krzyczy o swoim własnym nawróceniu!

Są zespoły amerykańskie, o których nie usłyszy się na żadnym polskim kanale muzycznym i w żadnym polskim radio, chociaż mają na swoim koncie platynowe płyty, a niekiedy nawet Grammy Awards. Na przykład Skillet – „najlepiej sprzedająca się grupa muzyczna, o której nigdy nie słyszałeś”, jak stwierdził kiedyś jej frontman, John Cooper. Na scenie chrześcijańskiej muzyki alternatywnej w USA Skillet to jest firma od dobrych kilkunastu lat – ogień, kostiumy, instrumenty smyczkowe, a przede wszystkim mroczne, osobiste teksty. Ich albumy, na których radykalizm i mistyka przeplatają się z opowieścią o kryzysie w rodzinie (John Cooper miał szczególnie trudną relację z ojcem), można spokojnie zaliczyć do klasyki chrześcijańskiego rocka. Gdy przyjechałam na ich pierwszy koncert w Warszawie, od razu podeszłam do stoiska z gadżetami. Pani sprzedająca była niezwykle zdziwiona, że w ogóle ktokolwiek w tym kraju słyszał wcześniej o Skillet. Główną gwiazdą miał być przecież Nickelback – na bilecie nie było nawet słowa, że ma wystąpić ktoś jeszcze!

O grupie Petra powinnam właściwie wspomnieć już na początku – bo bez tych „starszych panów” chrześcijańskiego rocka w Ameryce nie byłoby w ogóle. Bob Hartman zaczął ewangelizować przez rock’n’rolla jeszcze w latach siedemdziesiątych, razem ze swoimi kolegami ze szkoły biblijnej. Jego teksty uważano za zbyt kontrowersyjne i z początku spotykał się z ogromną krytyką ze strony wpływowych pastorów – co sprawiało, że piosenki Petry z płyty na płytę stawały się coraz bardziej bezkompromisowe i prowokacyjne. Najlepiej wyrażały to „wojenne” okładki kolejnych albumów – przedstawiały one często statki kosmiczne, stylizowane na gitary, przygotowujące się do starć międzyplanetarnych (w końcu chrześcijanie są „nie z tego świata”!). Podobną estetykę „gwiezdnych wojen” znajdziemy we wczesnej twórczości Skillet (album „Alien Youth”).

Na jednym z takich „kosmicznych” albumów Petry z lat osiemdziesiątych grupa zastosowała technikę „backmasking” (umieszczanie na nagraniu „ukrytego przekazu”, który można odczytać jedynie odtwarzając kasetę „od tyłu” – technika ta miała „złą sławę”, gdyż za jej pomocą można było ukryć w „niewinnej” piosence treści satanistyczne). Pierwsze dwa wersy utworu „Judas’ Kiss”, odtwarzane od tyłu, układają się w odpowiedź, kierowaną do wszystkich doszukujących się diabła w muzyce rockowej („dlaczego poszukujesz diabła, skoro powinieneś poszukiwać Pana”). Hartman bardziej wolał pisać teksty i muzykę niż udzielać się przy mikrofonie. Obowiązki wokalisty Petry przez długi czas pełnił Greg X. Volz, a później John Schlitt. To właśnie albumy ze Schlittem w roli głównej przyniosły zespołowi rozgłos i cztery Grammy Awards w latach dziewięćdziesiątych.

Panowie z Petry jako pierwsi w historii zdobyli Grammy za Najlepszy Rockowy Album Gospel (potem wygrywali jeszcze trzy razy). Ostatnią nagrodę w tej kategorii przyznano dwadzieścia lat później za płytę „Hello Hurricane” zespołu Switchfoot (od roku 2012 w grupie nagród za muzykę gospel nie ma oddzielnej kategorii dla zespołów rockowych). Jon Foreman, wokalista Switchfoot, w moim odczuciu jest przede wszystkim poetą i filozofem – ma na swoim koncie utwory nawiązujące do prac świętego Augustyna z Hippony (wydaje się, że Doktor Łaski jest szczególnym patronem muzyków rockowych – chłopcy z Petry również nagrali swego czasu piosenkę poświęconą właśnie jemu), Sørena Kierkegaarda (filozofa duńskiego z XIX wieku, ojca egzystencjalizmu) czy C.S. Lewisa (jego kawałek „This Is Home” trafił na ścieżkę dźwiękową do filmu „Opowieści z Narnii”: „Podróż Wędrowca do Świtu”). Studiował ekonomię (być może dlatego tak wiele w jego twórczości krytyki komercjalizmu i „kultu pieniądza”), jednak całe życie chciał zostać zawodowym surferem (razem z bratem Timem wychował się na plażach Kalifornii). W końcu poświęcił się swojej drugiej pasji – i założył z bratem własny zespół. Nagrali płytę, napisali kilka piosenek do filmu „Szkoła uczuć” i tak zaczęła się ich droga po Grammy.

Chłopaki ze Switchfoot nagrali niedawno dokument, prezentujący ich trasę koncertową po Afryce i Oceanii. W przeciwieństwie do biografii Justina Biebera czy One Direction, tego raczej w naszych kinach nie puszczą. Szkoda byłoby oceniać muzykę amerykańską, patrząc jedynie na Lady Gagę czy Miley Cyrus. Narzekając na kolejną „amełykańską gwiazdkę” warto pamiętać, że to nie wszystko, co Amerykanie mają nam do zaprezentowania. A jeśli komuś naprawdę nie odpowiada muzyka zza oceanu, na rynku polskim mamy co najmniej równie ciekawe propozycje (oprócz klasyki, to znaczy „Tymoteusza” i  Luxtorpedy, posiadamy takie perełki jak StronaB czy Katolika Front).

1 / 1