Straszyli nim elektorat i małe dzieci. Pan „Gdziejestkrzyż” przeszedł do (niechlubnej) legendy… Ale teraz naprawdę straszy.
17.06.2013 15:20 GOSC.PL
Doskonale pamiętam pana Andrzeja. Kiedy po katastrofie w Smoleńsku wielokrotnie przychodziłam pod Pałac Prezydencki rozmawiać z modlącymi się ludźmi, nie dało się go nie zauważyć. Raczej nie pamiętam, żeby się modlił (jak ogromna większość tam zebranych). Zwykle szalał, ganiał z obłędem w oczach i wymachiwał przed dziennikarzami biało-czerwoną flagą. Złorzeczył przy tym na rządy i nierządy oraz (podsumowując) był namolny.
Nawet tzw. „moherowe babcie” miały pana Andrzeja dość. Mówiły po cichu „no biedny człowiek” i dyskretnie pukały się w ondulacyjne loki. Niemniej to właśnie pan Andrzej, a nie spokojnie modlące się kobiety, trafił do masowej wyobraźni. Pamiętam, że gdy relacjonowałam znajomym (i nieznajomym, poprzez druk) prawdę o „obrońcach krzyża”, niewielu mi wierzyło. „No przecież widzieliśmy wariatów w telewizji” - twierdzili z mocą. Zapewnienia, że prawda pod Pałacem miała się nijak do przekazu medialnego, nie przekonywały wielu…
Koniec końców pan Andrzej stał się bohaterem modnego teledysku „gdzie jest krzyż”. Stał się też bohaterem spotu wyborczego, o którym politolodzy mówią, że w dużym stopniu zadecydował o wynikach wyborów. Stał się też „typowym” przedstawicielem „sekty smoleńskiej”, która to jak wiadomo, zagraża demokracji, zdrowemu rozsądkowi oraz porządkowi publicznemu na Krakowskim Przedmieściu i w umysłach.
Osobiście myślałam o panu Andrzeju nieco podobnie jak „moherowe babcie”. Z różnicą jednak taką, że od początku miałam świadomość, jaką szkodę robią jego ekscesy. Bo gdy się widziało w telewizji szalejącego Andrzeja od krzyża, nie wierzyło się w „moherowe” doniesienia: o oddawaniu moczu na krzyż, o agresji względem modlących się, o prowokacjach, pijanej młodzieży (podobno z bardzo konkretnej partii imienia swojego założyciela)… I co z tego, że i ja tam też byłam, obserwowałam z boku, a w pewnym momencie musiałam wręcz uciekać przed pijanymi młodzikami? „Świadectwo” pana Andrzeja było mocniejsze. Niezbicie świadczyło, że ludzie „spod krzyża” to szkodliwi antypaństwowcy. I takimi trzeba straszyć elektorat oraz małe dzieci.
Minęło kilka lat. I niemal zapomnieliśmy o wydarzeniach pod Pałacem Prezydenckim. Zapomnieliśmy też o panu Andrzeju. Ale… on o sobie zapomnieć nie dał. Objawił się kilka dni temu, na Paradzie Równości, gdy ramię w ramię z panem Palikotem gadał coś o równości, tęczowości czy innej ości. Na szczęście fotoreporterskie oko i obiektyw Jakuba Szymczuka (fotoreporter, z którym długo pracowaliśmy podczas reportaży spod Pałacu Prezydenckiego), wytropiły metamorfozę pana Andrzeja. Pan Andrzej „gdziejestkrzyż”, tym razem w modnych ciuchach, z nieco innym wyrazem twarzy (choć nadal bełkotliwie), objawił się społeczeństwu na nowo. Tyle, że we właściwym kontekście…
Mówią teraz: „prowokacja”, mówią że pan Andrzej był opłacony przez polityków. Nie wiem, może to i prawda. Może był opłacony, a może to zwykły wariat, który za wszelką cenę szuka rozgłosu. Niemniej warto zapamiętać tę historię na długo. A może i na zawsze. To doskonała lekcja o prawdzie, mediach i ludziach. To doskonała przestroga przed wierzeniami i gusłami, które w formie medialnego przekazu otrzymujemy po dziś dzień. A niektórzy po dziś dzień w nie wierzą… Zamiast myśleć.
Przeczytaj tekst Fotoreporter Gościa demaskuje prowokatora
Nasza sonda: Czy negatywny wizerunek obrońców krzyża z Krakowskiego Przedmieścia to efekt prowokacji?
Agata Puścikowska