Książka na pierwszy rzut oka budzi zaufanie. Dalsza lektura rodzi jednak coraz bardziej zasadnicze wątpliwości...
Książka Australijczyka Erniego Christie pod tytułem Medytacja chrześcijańska w szkołach. Przewodnik dla nauczycieli i rodziców, jest reklamowana przez polskiego wydawcę jako „nowatorski podręcznik przybliżający medytację chrześcijańską jako nowe podejście do religijnej i duchowej edukacji dzieci. Jasno opisuje tradycję medytacji chrześcijańskiej i przedstawia założenia programu uczenia medytacji chrześcijańskiej dzieci w wieku od 5 do 17 lat”. Książka oparta jest na doświadczeniach z katolickich szkół w australijskiej diecezji Townsville. Oprócz zasadniczej części autorstwa pana Christie, obejmuje rozdziały autorstwa dwóch benedyktynów (Johna Maina i Laurence Freemana) oraz świadectwa nauczycieli. Ma więc praktycznie całe grono autorów.
Książka na pierwszy rzut oka budzi zaufanie: opublikowało ją wydawnictwo katolickie, jest Imprimatur, słowo wstępne jednego z australijskich biskupów, powołanie się na autorytet paru katolickich hierarchów Kościoła w różnych krajach (Wprowadzenie do wydania polskiego), jest wiele cytatów z Pisma Świętego i kilka z Katechizmu Kościoła Katolickiego; do tego ładna szata graficzna i staranne wydanie.
Nacisk na osobisty, głęboki kontakt z Bogiem, zapewnienia, że „medytacja zaprasza nas do kontaktu z Bogiem na poziomie serca” (Wprowadzenie, s. 6), „jest podróżą wiary” (s. 34), „modlitwą serca” (s. 75), „pielgrzymką czy też podróżą, poświęceniem się, sposobem życia” (s. 95) itd. mogą pociągać i budzić oczekiwania, że proponowana metoda modlitwy pomoże dzieciom i młodym ludziom stawać się coraz lepszymi chrześcijanami. W naszym, polskim kontekście - głównie katolikami.
Mantra i miś
Dalsza lektura rodzi jednak coraz bardziej zasadnicze wątpliwości. Książka wprowadza w jedną, sztywną metodę medytacji. Jeden przepis, jeden scenariusz. Technika. Zaleca się – nieobowiązkowo – zdjęcie butów i siedzenie na macie lub poduszkach, obowiązkowy natomiast jest wyprostowany kręgosłup. A przede wszystkim bezruch i cisza. I nieustanne powtarzanie mantry, sprzężone z równym oddechem. Koncentracja na swoim oddechu i wypowiadanym słowie mantry. Mantra jest najważniejsza, jak gdyby wypowiadanie jakiegoś choćby „najświętszego” słowa miało moc sprawczą, jakby to słowo było magiczną formułą. „Specjalne przedmioty do medytacji” (s. 27, jest to komentarz nauczyciela) to świeca, miś, krzyż, ikona (nauczyciel wymienia je w tej kolejności!). Czyżby miś był ważniejszy od krzyża? I dlaczego miś modlitewny, a nie np. pluszowy piesek modlitewny czy lalka modlitewna? Mowa też o olejkach zapachowych, gongu, muzyce relaksacyjnej, wsłuchiwaniu się w głosy natury – ptaki, wiatr, szum drzew to „dźwięki Boga” (s. 28). Gdzie my jesteśmy?
Po zakończonej medytacji nauczyciele wypowiadający się w książce zalecają modlitwę (jak rozumiem, głośno wypowiadaną), przeczytanie jakiejś historii biblijnej, ale równie dobrze „relaksację przy muzyce” (s. 25), „rysowanie” czy „łagodne rozciąganie” (s. 30).
Wszystkie bez wyjątku dzieci w szkole mają medytować tyle minut, ile mają lat, nauczyciele natomiast – ci wypowiadający się w książce – uprawiają medytację rano i wieczorem (co najmniej po 25 minut). Im starsze dzieci, w tym głębsze obszary prowadzi „podróż”, jaką jest medytacja.
Jezus
Zaraz na początku pada zapewnienie, że „w samym sercu proponowanego programu znajduje się osoba Jezusa Chrystusa” (s. 9), ale w opisie metody nie widać Jezusa. Prawie wcale nie pojawia się nawet Jego Imię. Słowo „Jezus” czy „Abba” zalecane jest jako propozycje mantry do odmawiania, choć lepsze jest słowo „Maranatha” (s. 55). L. Freeman OSB nazywa Jezusa nauczycielem, pisze o „Świadomości Jezusa” jako jedynej drodze do poznania Boga, pisze, że „Imię Jezusa oznacza nabytą wiedzę o wierze” (s. 107 – co to znaczy?), ale nie pisze, że Jezus jest Bogiem (s. 100-109).
Prawdziwe spotkanie z Jezusem i uznanie Go za Pana owocuje tym, że to On upodabnia nas do siebie. A tymczasem główne owoce zalecanej medytacji to „zwiększona samowiedza i samoakceptacja”, „zwiększone pragnienie budowania wspólnoty z innymi”, „pogłębienie osobistej relacji z Bogiem” – na trzecim miejscu – i wreszcie „medytacja redukuje stres i zwiększa poczucie dobrostanu psychicznego i harmonii” (s. 35). Samowiedza, dobrostan… Czy mamy tu do czynienia z terapią, z techniką relaksacyjną, z jakąś formą samodoskonalenia? Mowa też o zrelaksowaniu się i obniżeniu poziomu stresu, poziomu kortyzolu, objawów depresji i ciśnienia krwi, o wzroście umiejętności koncentracji (s. 35-37). „Dzieci mogą doświadczyć połączenia z Bogiem i wynikającego z niego poczucia samoakceptacji” – pisze autor (s. 38). Nigdzie jednak nie wspomina o słuchaniu Boga, o szukaniu Jego woli, o pójściu za Nim, które obejmuje również wymagania skierowane do rozumu i woli człowieka: wymaganie kształtowania sumienia, umiejętności odróżniania dobra od zła. Podkreśla tylko doświadczanie Boga, w żaden sposób nie zdefiniowanego.
Kościół
Opisana praktyka medytacji jest zupełnie poza kontekstem Kościoła, w oderwaniu od sakramentów i Słowa Bożego. Co prawda autor zaleca nauczycielom: „Nie sugeruj, że medytacja jest jedynym sposobem modlitwy ani że jest jej najlepszym sposobem. Jest wiele sposobów modlitwy i wszystkie one mogą nas doprowadzić do autentycznej komunikacji z Bogiem” (s. 24), ale medytacja jest przedstawiona jako wartość sama w sobie, bez związku z innymi sposobami modlitwy. Niektóre wymienione w książce owoce medytacji, zwłaszcza pogłębienie więzi z Bogiem czy doświadczenie Boga (o ile nie jest jedynym celem) to normalne owoce zdrowego życia duchowego i sakramentalnego w Kościele katolickim, osobistej modlitwy (słownej lub nie), adoracji Najświętszego Sakramentu, rozważania Słowa Bożego. Tutaj te owoce są pokazywane jako zupełna nowość, coś, co – domyślnie – jest zagwarantowane tylko przez tę medytację, przedstawianą jako jedyna osobista, żywa i wiarygodna forma modlitwy.
Agnieszka Kuryś