Zwłaszcza, gdy nie zna go policjant. Jak ten, który zatrzymał działaczy pro-life w Kostrzynie.
08.08.2012 09:10 GOSC.PL
Działacze pro-life, którzy w Kostrzynie nad Odrą pikietowali z antyaborcyjnymi transparentami, zostali zabrani policyjnym samochodem na komisariat pod zarzutem zorganizowania nielegalnego zgromadzenia. Dzięki telewizji Razem.tv nie trzeba opierać się jedynie na relacjach uczestników zajść, które miały miejsce 2 sierpnia podczas Przystanku Woodstock. Na nagraniu słychać wyraźnie dyskusję między policjantem a aktywistą: „stróż prawa” żąda od Dzierżawskiego okazania zezwolenia z urzędu miasta. Ten nie ma takiego zezwolenia – bo go nie potrzebuje, jednak policjant „wie na tyle, że takie zezwolenie powinien posiadać”, ponieważ „na terenie miasta nie można sobie manifestować w sprawie, w jakiej się chce”. W końcu „zaprasza” go na komisariat w celu wyjaśnienia.
Zakładając dobrą wolę policjanta i przyjmując, że nie chodziło o to, by usunąć manifestujących pod byle pretekstem, należy przyjąć, iż kompletnie nie zna on prawa, którego ma chronić. Zgodnie z ustawą o zgromadzeniach publicznych nie potrzeba żadnego zezwolenia na przeprowadzenie pikiety, manifestacji czy marszu. W myśl Art. 7 tej ustawy należy zawiadomić organ gminy o zamiarze przeprowadzenia zgromadzenia. Ten zaś może ewentualnie zakazać zgromadzenia, ale tylko w ściśle określonych przypadkach – np. gdy jego cel lub odbycie naruszają przepisy ustaw karnych, lub zagrażają życiu, zdrowiu, lub mieniu ludzi (Art. 8).
Jednak Urząd Miasta Kostrzyn nie zakazał tej pikiety. Co prawda częstą praktyką jest odbieranie od „odpowiedniego organu” dokumentu zaświadczającego zawiadomienie, po to, by później mieć czarno na białym, że jest się w porządku, jednak nie jest to obowiązkowe. To policjant powinien udowodnić, że pikietujący łamią prawo, przeprowadzając zakazane zgromadzenie. Nikt nie musi tłumaczyć się z tego, że nie jest wielbłądem.
Sprawa robi się jeszcze bardziej groteskowa, gdy zdamy sobie sprawę, iż prawdopodobnie… żadnego zgromadzenia nie było. W myśl ustawy „zgromadzeniem jest zgrupowanie co najmniej 15 osób” (Art. 1), zaś z filmu wynika, iż w zdarzeniu brało udział dwóch działaczy. Jeśli nie było tak, że pozostałych 13 uczestników zgromadzenia policji do radiowozu „zapraszać” się nie chciało (bo ich tam nie było), organizatorzy nie mieli nawet obowiązku zgłaszania w UM czegokolwiek. Czyżby Mariusz Dzierżawski miał zostać ukarany za zorganizowanie zgromadzenia, które się nie odbyło?
Na komisariacie policjanci wyciągnęli, niczym królika z kapelusza, Art. 141 kodeksu wykroczeń, mówiącego, iż „kto w miejscu publicznym umieszcza nieprzyzwoite ogłoszenie, napis lub rysunek albo używa słów nieprzyzwoitych, podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1 500 złotych albo karze nagany”. Zostawmy na boku fakt, iż działacze Fundacji kilkukrotnie zostali uniewinnieni w sprawach o prezentowanie tych samym bannerów. Ważniejsze jest to, iż ten zarzut pojawił się dopiero na komisariacie – zaś w świetle filmu powód interwencji policji był inny, czyli chęć rozgonienia nielegalnego zgromadzenia.
Nie chcąc narażać się na zarzut znieważenia funkcjonariusza publicznego poradzę opisywanemu policjantowi gruntowne zapoznanie się z prawem, na którego straży stoi. Jego nieznajomość szkodzi, szczególnie gdy lukami w wiedzy wykazuje się policjant. Jeśli Fundacja Pro dopełniła wszelkich procedur, mam nadzieję, że kostrzyński „stróż prawa” będzie miał poważne problemy.
Zobacz także informację "Razem z tym plakatem zwinięto demokrację".
Stefan Sękowski