Pierwsze czytanie tej niedzieli to fragment Księgi Izajasza.
Pierwsze czytanie tej niedzieli to fragment Księgi Izajasza. Właściwie „Drugiego Izajasza”. Ta część księgi proroka napisana została w czasie, gdy zbliżał się koniec niewoli babilońskiej. Babilonia pada pod ciosami nowych władców regionu, Persów. I w tym natchniony przez Boga prorok upatruje szansy na koniec niewoli i możliwość powrotu wygnańców – często ich potomków – do ojczyzny. Persowie prowadzić będą wobec narodów zamieszkujących ich imperium zupełnie inną niż Babilończycy politykę i pozwolą Izraelowi powrócić na ich dawne ziemie, odbudować ruiny Jerozolimy, a w niej także świątynię.
W tym kontekście przesłanie, które słyszymy, jest jasne. Do tej pory Izrael, jeśli pamiętał o swoim Bogu, myślał o Nim jako tym, który ich praojców wyprowadził z niewoli egipskiej. Stąd wzmianka o „drodze przez morze i ścieżce przez potężne wody”. Teraz Bóg przygotowuje nowy cud, przy którym tamten sprzed wieków nie będzie już tak istotny: wygnańcy powrócą do swojej ojczyzny. Przez pustynię, bo kraj ich wygnania od ziemi przodków dzielą mało przyjazne tereny. To cud, który może nie będzie tak spektakularny, ale wspaniale zaświadczy o Bogu jako tym, który kieruje losami świata, skryty za „kolejami rzeczy” połączonymi ze „zbiegami okoliczności”. Ale to nie jest cud tylko dla Izraela. To cud, który przez ten naród opowiedziany innym będzie świadectwem o jedynym prawdziwym Bogu – który panuje nad narodami, który może wszystko. Bo o to Bogu w historii narodu wybranego chodziło. Aby inne narody, zobaczywszy Jego potęgę, sprawiedliwość i dobroć, zwróciły się do Niego. Zrealizowało się to inaczej, niż Żydzi się spodziewali: poganie przyszli nie do Izraela, ale do Nowego Ludu Bożego, Kościoła, który powstał przez zawarcie między Bogiem a ludźmi Nowego Przymierza we krwi Chrystusa.
Dla nas, zaniepokojonych kierunkami, w których zmierza dzisiejszy świat, to spora dawka nadziei. Bóg może losami ziemi pokierować tak, że to, co wedle ludzkich kalkulacji miało ją zdominować na dziesięciolecia, rozpadnie się w jednej chwili jak domek z kart. I nastanie nowa, lepsza rzeczywistość.
„Wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, mojego Pana”.
1. „Wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, mojego Pana”. To jedno z tych zdań św. Pawła, które zapierają dech w piersiach. Kto może powiedzieć coś takiego? Albo fanatyk zaślepiony jakąś ideą, albo człowiek zakochany tak mocno, że wszystko inne blednie w obliczu Ukochanego. Prawdziwa miłość ma w sobie coś z szaleństwa. Jezus nie jest ideą, jest Osobą. Prawda, którą głosi Dobra Nowina, jest Kimś, a nie czymś. Żyć dla tej prawdy oznacza żyć dla Kogoś, nie dla czegoś. Poznawać tę prawdę – to poznawać Kogoś, a nie kolekcjonować wiedzę. Paweł powtarza dosadniej: „Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i znalazł się w Nim”. Nie zrozumiemy Pawła, jeśli nie dostrzeżemy tego żaru, który rozpalił w jego sercu Pan. Czy w naszej wierze nie pogodziliśmy się z letnimi temperaturami? Owszem, wiara to nie są tylko emocje. Ale nie da się wierzyć bez zaangażowania serca.
2. Tu, na ziemi, nasza tęsknota za Jezusem pozostaje oczywiście niespełniona. Jesteśmy wciąż w drodze. Paweł przyznaje: „Nie mówię, że już to osiągnąłem i już się stałem doskonały, lecz pędzę, abym też to zdobył, bo i sam zostałem zdobyty przez Chrystusa Jezusa”. Tak wiele gonitwy w naszym życiu. Ale za czym w kółko biegamy? Są takie filmiki w necie pokazujące tłumy ludzi szturmujących bramy supermarketu, w których ogłoszono promocje. Pędzą na złamanie karku, aby zdobyć… bo i sami zostali zdobyci. No właśnie, przez co? Gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce. Kto zawładnął moim sercem? Czego szukała kobieta z dzisiejszej Ewangelii? Gdzie podział się mężczyzna, któremu się oddała? Niekoniecznie sprzedała się za pieniądze, może go kochała. Kara za cudzołóstwo dotyczyła obojga. Więc gdzie jest mężczyzna? Została tylko ta kobieta i Jezus. Może i dla niej był to moment podobny do tego, co spotkało Pawła w Damaszku. Początek wielkiej miłości, wobec której wszystkie miłostki są jak śmieci.
3. Pojęcie „sprawiedliwości”, które tak często pojawia się w Listach Pawła, ma nieco inne znaczenie niż w języku świeckim. Sprawiedliwość dla Żyda jest synonimem świętości, to życie zgodne w Bożym Prawem, wierność Bogu. Apostoł kontrastuje „naszą” sprawiedliwość, bazującą na ludzkich uczynkach, z Bożą sprawiedliwością, opierającą się na łasce Bożej. Ta Boża sprawiedliwość jest darem wysłużonym i przekazanym nam przez Chrystusa. Sposobem jej otrzymania jest wiara rozumiana jako zjednoczenie z Chrystusem. Paweł przyznaje: „Ja nie sądzę o sobie samym, że już zdobyłem, ale to jedno czynię: zapominając o tym, co za mną, a wytężając siły ku temu, co przede mną, pędzę ku wyznaczonej mecie…”. Apostoł lubił metafory zaczerpnięte ze sportu. Życie jest biegiem ku mecie, ku nagrodzie. Wiosną na ulicach pojawiają się biegacze. Dobrze jest dbać o formę ciała, ale o niebo lepiej jest dbać o formę ducha. Zapominając o tym, co za mną. Nie warto rozpamiętywać swoich porażek. Aby wygrać, trzeba wierzyć w zwycięstwo. Z Chrystusem nie da się przegrać.
Wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, mojego Pana (Flp 3,8).
Wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, mojego Pana (Flp 3,8).
Jak mocne i wyjątkowe musiało być spotkanie Szawła z Jezusem, które wydarzyło się na drodze do Damaszku, że praktycznie w każdym z listów i podczas swych podróży misyjnych Paweł wraca do tego momentu. „Wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, mojego Pana.” Szaweł był bardzo dobrze wykształconym i cenionym faryzeuszem. Należał do elity religijnej. Czytamy też, że to on zgadzał się na ukamienowanie Szczepana (Dz 7,58). Był naprawdę „kimś”, a jednak to właśnie spotkanie z Jezusem sprawiło, że „wszystko uznał za śmieci” i relacja z Nim stała się najwyższą wartością Jego życia. „Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i znalazł się w Nim”.
Czy miałeś już w swoim życiu właśnie takie spotkanie? Czy przeżyłeś już taki moment, w którym cała wiedza i doświadczenie twojego życia zostało przyćmione światłem płynącym ze spotkania z Chrystusem? Kiedy przeżywałem własny Damaszek, kilkanaście lat temu, nigdy nie myślałem, że Bóg pośle mnie do wielu krajów, by nieść dalej Dobrą Nowinę. Nie miałem wykształcenia teologicznego, życiowe też nie było za wielkie. Miałem jednak swoją historię spotkania. Wszędzie tam, gdzie jeździłem, w każdym nowym miejscu w kraju i zagranicą opowiadałem tę samą historię, która nigdy nie stała się nużąca, historię mojego osobistego spotkania z Jezusem. Myślę, że nie ma nic skuteczniejszego w ewangelizacji od naszego własnego świadectwa. Jeśli nie wiesz, jak powiedzieć komuś o Chrystusie, opowiedz mu swoje świadectwo. Ono potrafi skruszyć najbardziej skamieniałe serca i przyprowadzić do osobistego spotkania z Panem. Dlaczego? Bo Ewangelia wydarza się zawsze, gdy jest głoszona.
Jest wielu takich, którzy uważają, że mają prawo rzucać kamieniami, ponieważ znaleźli w swoim otoczeniu cudzołożnicę, czyli kogoś w ich mniemaniu gorszego od nich samych.
Jest wielu takich, którzy uważają, że mają prawo rzucać kamieniami, ponieważ znaleźli w swoim otoczeniu cudzołożnicę, czyli kogoś w ich mniemaniu gorszego od nich samych. Nie zostaliśmy wysłani na ten świat po to, aby zło potępiać, lecz po to, by je naprawiać; nie po to, by przeklinać, lecz po to, by zbawiać. Jako uczniowie Jezusa nie powinniśmy zapominać, że „nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają”. A nasz Pan nie przyszedł „powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” (Mt 9,12-13). Nie jest naszym zadaniem udowadnianie innym, że się mylą. Nie jest też naszym zadaniem dowodzenie własnych racji. Mamy głosić Chrystusa Ukrzyżowanego i pozwolić, by prawda sama zwyciężała. Nie powinniśmy innym wytykać błędów. Można bowiem mieć rację i nikogo nie kochać. Bóg posyła nas, byśmy opowiadali ludziom pełnię Bożej prawdy, która z pomocą Ducha Świętego stanie się w nich pokarmem na życie wieczne. A pełnią prawdy jest to, że Bóg kocha grzesznika. I kocha go aż po krzyż.
Święci Kościoła lubili powtarzać, że więcej much złapie się na kroplę miodu niż na beczkę octu. Św. Wincenty a Paulo ostrzegał: „Danemu człowiekowi wierzy się nie dlatego, że jest mądry, ale dlatego, że jest lubiany i uważany za dobrego. Diabeł jest przecież bardzo inteligentny, a nie wierzymy w ani jedno jego słowo, ponieważ go nie lubimy. Żaden człowiek nie uwierzy w to, co mówimy, jeśli nie będziemy wobec niego życzliwi i wyrozumiali”. Często mówił też: „W rzeczach koniecznych – zgoda i jedność; w sprawach wątpliwych i obojętnych – miłość. Nie wolno obrażać nikogo, aby nie ucierpiała na tym nasza posługa”. Nie wolno zapominać, że w ogniu Bożej łaski dusze pełne nienawiści mogą zostać przemienione w dusze pełne miłości. Jezus powołał swoich największych apostołów z grona ludzi słabych, nienawistnych i grzesznych. Piotra wydobył ze słabości, Pawła z nienawiści, a kobietę cudzołożną, postawioną przed nim na środku i oskarżoną o ewidentne błędy, z lubieżności. Jezus Chrystus umarł za każdego z nich. Bóg w swoim miłosierdziu często dźwiga kogoś z wielkiego grzechu, aby mógł głosić innym moc Jego miłości. Ci bowiem, którzy znaleźli się na progu śmierci, najlepiej potrafią ukazać chwałę ocalenia. Nie żyjemy w ciemnym, mrocznym, strasznym i przepełnionym nienawiścią świecie, który jest skazany na otchłań zniszczenia. Żyjemy w świecie nieskończonych możliwości, który może dostąpić zbawienia, ale tylko przez moc miłosiernego Boga żyjącego w ludziach, którzy w razie potrzeby wyjdą ze swoich domów, aby ten świat ocalić.
Ludzka przewrotność, diaboliczna propaganda, ohydne kłamstwa, niepohamowane namiętności, pożądliwość, zazdrość i żądza władzy – to wszystko wprowadziło do świata wiele niepokoju, ale nie ulega wątpliwości, że niepokój ten byłby mniejszy, gdybyśmy byli w pełni świadomi przeogromnej miłości Chrystusa do nas. Tworzymy świat, gdy żyjemy wiarą; niszczymy go, gdy od niej odchodzimy. Ratujemy świat, gdy kochamy krzyż; tracimy go, gdy uciekamy nawet przed jego cieniem. „Kobieto, nikt cię nie potępił?” – „Nikt, Panie!” – „I Ja ciebie nie potępiam. Idź i od tej chwili już nie grzesz”.
Był 4 kwietnia 1957 roku, gdy wracając po południu z pracy do domu została napadnięta. Powód napadu był jednoznaczny – usiłowanie gwałtu.
Młoda kobieta obroniła swoją czystość, ale dwa dni później zmarła w szpitalu na skutek odniesionych ran. Odchodziła jednak tak, jak tego gorąco pragnęła - zaopiekowana sakramentalnie i wybaczając swojemu oprawcy, który siedział już wtedy w areszcie. Jednak wspominamy dzisiaj w Kościele błogosławioną Pierinę Morosini z uwagi na świadectwo całego jej 26-letniego życia, którego męczeńska śmierć była ukoronowaniem.. A było to życie niezwykłe w swojej zwyczajności. Urodziła się i mieszkała w maleńkim Fiobbio we Włoszech. Choć ciężko pracowała, najpierw pomagając w domu przy licznym rodzeństwie, a potem jako krawcowa i pracownica przędzalni, nikt nigdy nie słyszał, żeby narzekała albo marudziła. Nawet wtedy, gdy jako najlepsza uczennica, zrezygnowała z dalszego kształcenia, by pomagać rodzicom. Albo wtedy, gdy wstawała o 4 rano, a szła spać o 12 w nocy, bo miała tyle domowych obowiązków. Nawet gdy umierała, nie wypowiedziała słowa skargi. A skąd bł. Pierina Morosini czerpała siłę do tego heroizmu codzienności? "Nie mogę żyć bez Mszy świętej" - mawiała i każdego dnia zaczynała od niej swój dzień.