Nie umiała żyć na pół gwizdka. Helenka Kmieć we wspomnieniach rodziców

Magdalena Dobrzyniak

|

GN 17/2024

publikacja 25.04.2024 00:00

Helenka jest tam, dokąd wszyscy dążymy. Teraz musimy się starać, żeby być tak dobrymi, by się z nią tam spotkać – mówią Barbara i Jan Kmieciowie, rodzice zamordowanej w Boliwii wolontariuszki misyjnej z Libiąża. Jej proces beatyfikacyjny rozpocznie się 10 maja.

Zgadzamy się z wolą Pana Boga, ale to nam nie odbiera bólu. Jest to momentami bardzo trudne. Zgodę na wolę Pana Boga trzeba sobie codziennie powtarzać. Zgadzamy się z wolą Pana Boga, ale to nam nie odbiera bólu. Jest to momentami bardzo trudne. Zgodę na wolę Pana Boga trzeba sobie codziennie powtarzać.
Henryk Przondziono /Foto Gość

Magdalena Dobrzyniak: Patrzę na kalendarze ścienne na każdy rok, które robiły dla Was Helenka i Tereska. To taka rodzinna tradycja?

Barbara Kmieć: Dziewczynki robiły je same, zaznaczały w nich ważne dla rodziny daty, ozdabiały naszymi zdjęciami. Ostatni z tych kalendarzy dostaliśmy na rok 2017.

Kolejnego roku już nie było… Dzielicie czas na „przed” i „po”?

B.K.: Nie da się inaczej. Po prostu się nie da.

W jaki sposób Helenka dziś jest z Wami?

B.K.: Jest. Zwyczajnie. Ile razy pracuję w ogrodzie i widzę przelatujący samolot, myślę sobie, że ona do mnie z niego macha. Nieraz ją prosimy o różne rzeczy. 

Jan Kmieć: Była specjalistką w szukaniu rzeczy zaginionych.

B.K.: Kiedyś wróciłam do domu ze szpitala od mamy i zorientowałam się, że nie ma klucza. Jaś pojechał nawet na rowerze do Chrzanowa, żeby tego go poszukać w okolicach szpitala. Mówię: „Helenko, kluczy nie ma”. I znalazły się po pięciu minutach. To akurat mniej ważne. Ważne jest to, że wiele osób prosi nas o modlitwę. Bo mamy do niej bliżej. Wiadomo, rodziców posłucha.

Macie swoje ulubione wspomnienia o Helence? Takie, do których wracacie najczęściej?

B.K.: Było wiele takich wydarzeń, od śmiesznych po poważniejsze, pokazujących jej wyjątkowość, choć dla nas wówczas dość oczywistej.

Na przykład?

B.K.: Kiedy byliśmy na rekolekcjach Domowego Kościoła w Wiśniowej. Helenka miała wtedy 3,5 roku, Tereska dwa lata więcej. Była wtedy zorganizowana pielgrzymka z Wiśniowej do Szczyrzyca i z powrotem. Helenka przeszła tę drogę w obie strony, na własnych nóżkach. Tylko kawałek, przy większym podejściu, niosłeś ją na rękach, pamiętasz?

J.K.: Tak, tak. W ogóle nie narzekała.

B.K.: A przecież to maleństwo wtedy było, malutkie dziecko. Była taka…

…dzielna?

B.K.: Dzielna, ale też radosna. Szła w swoich niebieskich bucikach, do dzisiaj mam ten obraz przed oczami. Szła dzielnie, chociaż przecież już wtedy miała problemy z niską saturacją, jak się później okazało, dość poważne.

J.K.: Taki organizm. A przecież mimo choroby chodziła po górach, jeździła na rowerze, wspinała się.

B.K.: Nie rozczulała się nad sobą. Kilkanaście dni przed Pierwszą Komunią biegała po podwórku i… uderzyła buzią w drzwi garażu. Ręce nad nią załamywałam, a ona mnie pocieszała: „Mamo, nie przejmuj się, najwyżej użyję twojego pudru”. Puder zresztą nie do końca pomógł, bo na zdjęciach komunijnych ta blizna jest widoczna.

Nie znałam Helenki, ale gdy słucham opowieści o niej, to właśnie jej dzielność wydaje się niezwykła.

B.K.: I nie chodziło o zbieranie kolejnych wrażeń czy przygód. Ona po prostu podejmowała różne wyzwania, gdy tylko widziała, że jest taka potrzeba.

J.K.: Tak było w Libiążu ze Światowymi Dniami Młodzieży. Potrzebna była osoba, która to będzie koordynowała. Nikt do tego się nie palił, bo to duże wyzwanie, a Helenka, choć już nie mieszkała z nami, miała swoje życie, pracę, wzięła to na siebie. Gdy trzeba było coś zrobić, po prostu to robiła.

B.K.: Przyjeżdżała do domu i ruszała rozwiązywać różne problemy. Była po nocnym locie, napiła się trochę wody i od razu szła do grup. W tamtym czasie spała po trzy godziny na dobę. Wyganiałam ją do łóżka, bo to zmęczenie było po niej widać. Ale nie umiała inaczej, nie umiała na pół gwizdka.

J.K.: Czuła się odpowiedzialna za to, co robi. 

Caritas, oaza, chór, duszpasterstwo akademickie, wolontariat misyjny, ŚDM… Skąd w Helence była taka potrzeba pomagania innym i angażowania się w różne dzieła?

B.K.: Ona była ciekawa świata. Chciała jak najwięcej zobaczyć, poznać, nauczyć się czegoś nowego. Miała w sobie niesamowitą chęć życia. Kiedyś, w pierwszej klasie szkoły podstawowej, wychowawczyni Helenki, moja dobra koleżanka, opowiedziała mi, że Helenka zapytała, czy może przynieść na lekcje druty, bo się troszkę nudzi, a wszystkie zadania już odrobiła. 

J.K.: Była zdolna, nauka jej przychodziła z łatwością.

B.K.: A przy tym była bardzo lubiana. Była przewodniczącą klasy, szkoły, miała iskrę lidera, ale widziałam też, że po prostu każdy chciał z nią być. Taki miała charyzmat.

A jej mieszkanie na Lutyckiej w Gliwicach? Tam było wciąż pełno ludzi! Nazywali je drugim duszpasterstwem, bo tam się faktycznie dużo działo i każdy mógł przyjść. Jacyś koledzy stukali do okna z pytaniem, czy mogą się napić herbaty. Potem już bywała świadkiem na ślubach swoich kolegów i koleżanek.

Ks. Paweł Wróbel zwracał mi kiedyś uwagę na to, że Helenka, nawet gdy nie miała czasu, nigdy nie dawała odczuć człowiekowi, że się śpieszy.

B.K.: Przygotowywała się kiedyś w jakiejś kawiarni do wyjątkowo trudnego egzaminu. Ktoś podszedł do niej i poprosił o rozmowę. Odłożyła książki i notatki na bok. Bez zastanowienia.

Człowiek był ważniejszy.

B.K.: Zostaliśmy niedawno zaproszeni na uroczystość nadania jej imienia jednej ze szkół w Warszawie. Nie wiedziałam, jaką pamiątkę zawieźć tym dzieciom, i przeglądając rzeczy Helenki, trafiłam na jej zeszyt pierwszokomunijny. Druga klasa podstawówki, a ona na pytanie, w czym chciałaby naśladować św. Tereskę, napisała: „Będę się uśmiechała do kolegi, którego nikt nie lubi”. Zapadło mi to w serce. A skoro już jesteśmy przy Pierwszej Komunii Helenki, pamiętam jak dziś: sobota, ustawianie stołów, przygotowania, zamieszanie, nagle patrzymy – Helenka nam zniknęła z oczu. Co się okazało? Wzięła mopa i wiadro i poszła myć schody. 

J.K.: Byliśmy w 1998 roku w Hermanowicach u o. Jana Góry, mieliśmy dyżury w kuchni, dziewczynki zawsze dzielnie pomagały.

B.K.: Małe dzieci są chętne do pomagania. Dziewczynki co tydzień chodziły do babci – mojej mamy – która mieszkała na parterze, i piekły razem ciasteczka. One miały radość, babcia miała radość, a my mieliśmy… trochę spokoju. Helenka była zresztą bardzo zdolna manualnie, sama sobie szyła ubrania, wyplatała różańce, haftowała obrazki. Dostałam od niej takie – haftem krzyżykowym wykonane – dwie pory roku. Miały być kolejne, ale już nie zdążyła.

Rozmawiałam z kilkoma osobami, które poznały Helenkę już po jej śmierci i się nią zafascynowały. To uderzające, w jak żywej relacji są ci ludzie z Waszą córką.

B.K.: Inaczej myślą o niej znajomi i przyjaciele, inaczej osoby, które jej nie znały. Dlatego tak ważne jest, żeby z życia naszej córki nie stworzyć lukrowanego obrazka. Czujemy się trochę strażnikami pamięci o niej, żeby nie była wykoślawiona. 

Helena była przecież dziewczyną z krwi i kości.

B.K.: Tak, ale nie była też zwykłą dziewczyną. Nie była przeciętna. Wiem, że każdy rodzic powie o swoim dziecku, że jest nadzwyczajne. Dla Pana Boga każdy jest jedyny, niepowtarzalny. Ale Helenka miała dary, które ją wyróżniały. Na przykład charyzmat bycia z drugim człowiekiem. To było coś niesamowitego. W każdym środowisku zjednywała sobie ludzi. 

J.K.: Gdy była stewardessą, miała koleżanki z różnymi problemami życiowymi. Potrafiła przytulić, pomóc, pocieszyć. Nie oceniała. Współpracownicy widzieli, że można żyć inaczej, lepiej, i dlatego pytali ją o wiarę. 

B.K.: Taka była kolejność. Najpierw relacja, potem pytania i rozmowy o sprawach najważniejszych…

…które nie były dla niej teorią.

J.K.: Kiedyś przyjechali ludzie z Rzeszowa, chcieli rozmawiać z tatą Helenki. Jedna pani zapytała, czy ona modliła się cały dzień. No nie, nie modliła się cały dzień, ale właściwie całe jej życie było modlitwą. Codzienna Msza św. była dla niej ważna. 

Wyobrażam sobie dziewczynę, której wszędzie pełno, z temperamentem. Ale słyszałam też, że była raczej wyciszona. 

B.K.: Nie była głośna, nie stawiała siebie na pierwszym miejscu. Ludziom było z nią dobrze, bo nie pchała się na pierwszy plan, nie narzucała swojej obecności. Nawet na zdjęciach widać, że w grupie zawsze jest gdzieś z boku. Nie dominowała.

Ale jej promienny uśmiech przyciąga uwagę. Lubiła się śmiać?

B.K.: O tak! Miała duże poczucie humoru, ale nie śmiała się z ludzi. Taki przykład. Szykuję kiedyś obiad, wpada znienacka Helenka. Ucieszyłam się: „Z nieba mi spadłaś!”. A ona na to – wciąż to widzę, jak opiera się o lodówkę roześmiana – „Mamo, tak się nie mówi do stewardessy!”.

J.K.: Lubiliśmy jeździć do Chorzowa, do gabinetu krzywych luster.

B.K.: Od dziecka była dyplomatką. Imieniny babci, Helenka miała wtedy może 4, góra 6 lat. Siedzimy przy stole, ona grzebie w talerzu i grzebie, aż moja mama się zlitowała i pyta: „Co, Helenko, niedobre?”. A ona na to: „Pyszne, ale mi nie smakuje!”.

Przyszło wam kiedyś do głowy, że macie świętą córkę?

B.K.: Święty jest tylko Bóg. I człowiek, który jest z Nim w niebie. Od strony moralnej oczywiście mówi się, że jakiś człowiek jest dobry, święty. 

J.K.: Helenka żyła normalnie. 

B.K.: Bardzo ważną szkołą życia dla Helenki był wyjazd do Anglii. Nie miała wtedy jeszcze 17 lat, pojechała do obcego kraju, do zupełnie innego środowiska. Była tam jedyną Polką. Po polsku rozmawiała regularnie, godzinę dziennie, ale z nami, bo dzwoniła codziennie. W Anglii po raz pierwszy zetknęła się ze środowiskiem, które niewiele miało wspólnego z wiarą, choć to szkoła katolicka, żeńska. Przeszła próbę, która ją duchowo zahartowała i wzmocniła. Był to dla niej trudny i piękny czas. 

J.K.: Kiedy przyjeżdżała do domu, to było dla nas święto.

B.K.: W ciągu tych dwóch lat ponad dwadzieścia razy leciała samolotem, tak często nas wtedy odwiedzała. 

J.K.: W Anglii też trzymały się jej żarty. Spadł śnieg, przechodził dyrektor, a ona, niewiele myśląc, zrobiła śnieżkę i rzuciła w niego. Śmiał się, lubił Helenkę. Miała ulubionego nauczyciela matematyki, który czasem przynosił upieczone przez siebie ciasto. Kiedy rozmawiał z Helenką, specjalnie, dla żartu, dobierał takie słowa, których ona nie znała. 

B.K.: Widzi więc Pani, normalne życie. Adoptowałam Terenię i Helenkę kilka miesięcy po ślubie [Agnieszka Kmieć, mama dziewczynek, zmarła krótko po urodzeniu Helenki – przyp. red.]. Wzięłam urlop wychowawczy, nie chodziły do przedszkola, bo byłam w domu. Mieliśmy swoje rytuały od dzieciństwa. Nie było telewizji, ale codziennie wieczorem im czytaliśmy. Uczyły się wierszyków. Przygotowywały domowe przedstawienia, na przykład o smoku i smoczku, poprzebierane, z pokrywkami od garnków. Potem, gdy były już starsze, urządzały nam na rocznice ślubu kabarety. Helenka miała do takich rzeczy talent. We wczesnej podstawówce sama się nauczyła wiersza. Przybiega do mnie i recytuje: „Zbrodnia to niesłychana, pani zabiła pana!”. Ręce załamałam! W pierwszej klasie szkoły podstawowej w Wadowicach zdobyła pierwsze miejsce w konkursie poezji religijnej.

J.K.: Pamiętasz ten wiersz?

B.K.: „Popatrz się, Panie Boże, ileś piękna natworzył”. Tak się zaczynał. 

A wiara?

B.K.: Wiara była naturalną częścią jej życia. Na oazie dziewczynki miały swój świat. To była bardzo ważna część ich codzienności. Dom, szkoła, kościół…

No ale z tego domu w końcu zaczęła wyfruwać.

B.K.: I to bardzo wcześnie. Powiedzieliśmy jej to zresztą, gdy wyjeżdżała do Anglii, że już nie wróci do domu, bo potem będą studia, dorosłe życie. Owszem, wracała wiele razy, ale wtedy zrobiła milowy krok w samodzielność. 

Rzadko się wtedy już widywaliście. Jak okazywała Wam miłość?

B.K.: Najprościej. Widzi Pani ten fotel pod oknem? Często tam siedziałam, czytałam, sprawdzałam prace domowe. Towarzyszył mi nasz kot Grey, zwinięty na kolanach. Kiedy Helenka przyjeżdżała, zdejmowała kota i sama siadała na jego miejsce. Mówiłam jej: „Helenko, jesteś już za ciężka”, a ona i tak się mościła na moich kolanach, z przytuleniem, z jakimś słowem. 

J.K.: Miłość okazywała samą swoją obecnością. W 2016 roku brałem udział w rowerowej pielgrzymce z Zakopanego na Hel. Pierwszy punkt – wejście na Giewont. Chciało jej się przyjechać na kilka godzin, prosto z pracy, żebyśmy mogli wejść tam razem. Mokro było, deszcz padał, mgła, ale dzięki temu nie było tłoku, mieliśmy czas dla siebie.

B.K.: Potem górale z tej pielgrzymki przyjechali na pogrzeb Helenki z takim wielkim wieńcem. 

Ludzie Wam często opowiadają, jak wiele Helenka dla nich znaczy. To przynosi ulgę?

B.K.: Jeden z naszych wikarych, ksiądz Paweł, wspominał pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę. Helenka była muzyczną, ale nie mogła przejść całej trasy, bo praca jej nie pozwalała, więc dojeżdżała na kilka etapów. Kiedy więc pielgrzymi widzieli samolot w górze, mówili, że Helenka do nich macha z nieba. Potem to powtórzył po jej śmierci – że macha do nas z nieba, ale już w innym wymiarze.

J.K.: W czasie pielgrzymki zresztą zawsze na jej grobie leży plakietka z napisem: „Muzyczna”, a także różne inne emblematy, flagi.

Dużo się wokół Waszej córki dzieje…

J.K.: Na początku to było bardzo trudne.

B.K.: Ale z drugiej strony, zaczęły na przykład powstawać książki. I to jest wielkie dobro, bo pamięć ludzka jest zawodna. 

J.K.: Ważne było to, żeby nie powstały przekłamania. Pierwsze komunikaty po śmierci Helenki układali jej przyjaciele z wolontariatu misyjnego. I były tak sformułowane, żeby nie zostawiać miejsca na niedomówienia.

B.K.: To zresztą wciąż jest trudne, bo nawet rozmowa z Panią to dla nas powrót do bolesnych wspomnień.

J.K.: Ale mamy świadomość, że Helenka jest tam, dokąd wszyscy dążymy. Teraz musimy się starać, żeby być tak dobrymi, by się z nią tam spotkać. Rozmawiam czasem z ludźmi, którzy odwiedzają grób Helenki. Niektórzy nam zazdroszczą, że mamy córkę w niebie, bo ich dzieci się pogubiły, straciły wiarę. Niedawno spotkałem przy grobie Helenki młodego człowieka. Przyjechał, żeby jej podziękować. Miał jakiś trudny problem i dzięki jej wsparciu udało mu się go rozwiązać. Albo starsi ludzie, którzy nie mogli pogodzić się ze śmiercią dziecka, mieli żal do Pana Boga. Przy grobie Helenki znaleźli pociechę.

B.K.: To są sytuacje, które dają nam nadzieję, że to, co się stało, ostatecznie komuś pomoże. A decyzja Kościoła o otwarciu jej procesu beatyfikacyjnego to kolejna ważna rzecz. 

Myślicie o jej zabójcy?

B.K.: Przebaczyliśmy mu. Od sióstr ze zgromadzenia służebniczek dębickich, które posługują w Boliwii, wiemy, że to młody człowiek, bez rodziny, porzucony przez rodziców, prawie rówieśnik Helenki… Przebaczyć to oczywiście nie znaczy zapomnieć i nasze emocje nie mają tu nic do rzeczy. On odbywa karę, bo popełnił straszną zbrodnię. Modlimy się za niego, żeby Helenka pomogła mu z nieba, żeby się kiedyś z nią spotkał. Nie ma w nas nienawiści czy chęci zemsty. Ale to jest łaska od Pana Boga. 

J.K.: Gdybyśmy nie przebaczyli, to modlitwa „Ojcze nasz” stawałaby nam w gardle. Wielu ludzi się za nas modli i to jeden z owoców tej modlitwy. 

B.K.: Do tej pory ta modlitwa nam pomaga. Dzięki wsparciu naprawdę wielu osób w ogóle przetrwaliśmy ten pierwszy okres po śmierci Helenki. Bardzo ważne było wsparcie wujka [bp Jan Zając jest bratem ojca pani Barbary – przyp. red.]. To on przyjechał nam powiedzieć o śmierci Helenki, potem już nie było dnia, żeby nie dzwonił. Był z nami. Pojechał z nami po jej ciało. Ilu dobrych ludzi spotkaliśmy!

J.K.: Trumna, w której Helenka została przywieziona z Boliwii, była w złym stanie. W sobotę był pogrzeb, w piątek wieczorem przyjechał do nas pan z zakładu pogrzebowego i powiedział, że Helence należy się lepsza trumna.

B.K.: Do nas to w ogóle nie docierało, nie zastanawialiśmy się nad takimi rzeczami. A na pogrzebie ujrzeliśmy piękną białą trumnę. 

J.K.: Mnóstwo, mnóstwo dobrych ludzi, którzy nam pomagali. Pogrzeb państwowy, komitet organizacyjny zorganizowany w naszej parafii, księża salwatorianie, prawnik, konsul w Chile.

B.K.: No i siostry służebniczki dębickie. Cała wspólnota – i te, które były przy śmierci Helenki, i te w Polsce. 

Mieści to Wam się w ogóle w głowach, że Kościół mówi: „służebnica Boża, kandydatka na ołtarze” o Waszej córeczce?

B.K.: Nie mieści. Tak po ludzku. Jako teolog teoretycznie to ogarniam i mam świadomość, że dzieją się wielkie rzeczy.

J.K.: To nam przypomina, że cel życia nie jest tutaj, nie na ziemi. 

Zastanawiam się, jak Wam się udało pogodzić się z tym, co się stało…

B.K.: Przypomina mi się taka sytuacja z pierwszego dnia pogrzebu Helenki w Trzebini. Wychodziliśmy z bazyliki jako ostatni i podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku. Przedstawił się, wyjaśnił, skąd jest, i zaczął nas namawiać do modlitwy o wskrzeszenie Helenki. Bo Pan Bóg na pewno się pomylił. Powiedziałam mu wtedy: „My się z wolą Pana Boga zgadzamy”. Zgadzamy się z wolą Pana Boga, ale to nam nie odbiera bólu. Jest to momentami bardzo trudne. Przychodzą ciężkie chwile. Zgodę na wolę Pana Boga trzeba sobie codziennie powtarzać.

J.K.: My wierzymy w niebo. Przecież ona tam jest, więc jestem spokojny. Chociaż to, że nie ma z nami ukochanego dziecka, nie jest łatwe.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.