Leszek Długosz – mistrz eleganckiego słowa, który wierzył w moralne zobowiązania artysty

Szymon Babuchowski Szymon Babuchowski

|

GN 13/2024

publikacja 28.03.2024 00:00

Tombakowi współczesnej pseudokultury Leszek Długosz przeciwstawiał złoto własnej twórczości i życiowej postawy.

Leszek Długosz – mistrz eleganckiego słowa, który wierzył w moralne zobowiązania artysty Roman Koszowski /Foto Gość

Smutna wiadomość nadeszła z Krakowa w minioną sobotę. W wieku 82 lat zmarł po walce z chorobą nowotworową Leszek Długosz – aktor, literat, kompozytor, pianista, najbardziej jednak znany jako śpiewający poeta. Należał do odchodzącego już gatunku pieśniarzy, których cechuje nie tylko elegancja słowa, ale i głębokie poczucie, że twórca ma wobec swoich odbiorców zobowiązania moralne. W świecie wszechobecnego relatywizmu wydawał się człowiekiem z innej epoki, ulepionym ze szlachetniejszej gliny.

Piwniczanin zdystansowany

Urodził się w 1941 r. w Zaklikowie, niewielkim miasteczku położonym niedaleko Stalowej Woli, mniej więcej w połowie drogi między Rzeszowem a Lublinem. Tam ukończył szkołę podstawową i liceum. W swoich wspomnieniach podkreślał jednak, że najważniejsze lekcje zawdzięczał Annie Nagórskiej – niezwykłej postaci, jednej z pierwszych Polek wykształconych w paryskiej Sorbonie. „Wielką rolę w moim życiu odegrała nauczycielka, ale nie ta ze szkoły. Moją edukacją zajmowała się pewna starsza pani. To był niesamowity fart, że w tak małym miasteczku kompletnie szalona, porywająca osoba była moim mistrzem, w dodatku w tamtych trudnych, powojennych, stalinowskich czasach. Uchodziła za »szurniętą«, a to przez swoją fantazję, poetycki odbiór świata, poprzez umiłowanie wolności, przez niezależność i stanowczość. Dla mnie była świętą i jedną z najlepiej wykształconych osób-humanistek, jakie kiedykolwiek poznałem” – wspominał w rozmowie z portalem „Arcana”.

To właśnie na fortepianie, który ojciec pani Anny kupił w Paryżu, młody Leszek uczył się grać. Dalszą edukację odbywał już w Krakowie, do którego wyjechał zaraz po maturze i z którym związał całe dorosłe życie. Tu ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, a następnie studiował przez dwa lata na Wydziale Aktorskim PWST. W 1964 r. zadebiutował w działającym przy UJ kabarecie, czyli Teatrzyku Piosenki Hefajstos. Krótko potem związał się z Piwnicą pod Baranami, stając się jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy. „Wyjątkowo szczerze przyjaźniłem się z Piotrem Skrzyneckim, ale to było zakamuflowane przed światem. Miał dystans, lekkość, a jednocześnie chował się ze swoim bólem i powagą. Mieliśmy bliskie relacje na początku i pod koniec jego życia. Byłem ostatnim, który go odwiedzał na jego życzenie. Dziwiłem się, jak człowiek tak świadomy i przenikliwy nie brał pod uwagę, że może naprawdę umrzeć” – opowiadał naszej redakcyjnej koleżance Barbarze Gruszce-Zych. „Z mej konstytucji czuję się piwniczaninem, jestem artystą piwnicznym i wiele stamtąd wziąłem. Ale nawet wtedy, w Piwnicy, miałem status nieco odrębny (…) Miałem swój odrębny profil i dzieliła mnie od zespołu jakaś szczelina. Trochę z nimi piłem, bawiłem się, ale jednak był między nami dystans” – zwierzał się z kolei Robertowi Mazurkowi.

Inny czas pod Baranami

Z Piwnicą rozstał się w 1978 r., po tajemniczej śmierci swojego szwagra i przyjaciela Wiesława Dymnego, ale kontakty ze środowiskiem utrzymywał. Do czasu, gdy w 2006 r. odmówił podpisania listu w obronie Michała Ronikiera, który, jak wynikało z informacji Instytutu Pamięci Narodowej, przez 29 lat był współpracownikiem SB i donosił m.in. na członków Piwnicy. A już kompletnie odcięła się od niego część dawnych znajomych, gdy w 2007 r. wystartował do Senatu z poparciem Prawa i Sprawiedliwości. Warto przy tym zaznaczyć, że do żadnej partii nigdy nie należał. Mimo to środowisko Piwnicy zrobiło wiele, by Leszek Długosz przestał być z nim kojarzony. „Niektórzy zaczęli mnie unikać, by się nie znaleźć na jednej fotografii. Przecież to wtedy, w 2007 r., ówczesna Piwnica pod Baranami zrywa się z pismami bardzo oficjalnymi, z dwiema pieczątkami, że ten pan nie jest od nas” – żalił się w rozmowie z Mazurkiem.

Pod Baranami też już dzisiaj inny czas

Inną muzykę dziś kto inny gra

Śmiech, gwar, jak zwykle niby ten,

a jednak nie ten sam

Odpływa bar w nieznaną noc

Lecz nie ma już aniołów czarnych

Porwał je daleki świat

Pod Baranami też już dzisiaj inny czas

Turystów tłum zalicza swój wieczorny szlak

Nieźle sprzedaje się legenda tamtych lat

– ten tekst Leszka Długosza, wyśpiewany kilka lat przed wspomnianymi wydarzeniami, z dzisiejszej perspektywy brzmi jeszcze bardziej gorzko.

Artysta surowo oceniał przemiany, które dotknęły w ostatnich dekadach świat kultury. „W czas wolności obywatelskich, w okresie wolnego rynku, artystę i jego przydatność społeczną odesłano do niszy. Jeszcze nie do krypty, ale to już bliskie sąsiedztwo. Wolny rynek nie postawił na ten »produkt«. Ambitny twórca, a ściślej jego sztuka, nie są ani poszukiwanym, ani cenionym dziś towarem. Wyraźna postawa ideowo-moralna – to może trącić fundamentalizmem? Bożkiem wyniesionym ponad inne stała się poprawność, wygodny bezkształt tolerancji. (…) Dla środowisk pretendujących obecnie do roli elity twórcy nowej generacji zaczęli wytwarzać nowego gatunku towar. Rodzaj ersatzu. Nastał czas tombaku. Do roboty wzięli się dekoratorzy. Zaczęto podrabiać stare formy, zachowując fasadę, wnętrze zaś wypełniając papką, kiczem ewidentnym. (…) Nowo-zorientowani krytycy z kadzidłem pospieszyli” – mówił w 2008 r. podczas konferencji PiS poświęconej sprawom kultury w Krakowie (wygłoszony wówczas tekst został później opublikowany w dwumiesięczniku „Arcana”, z którym Długosz przez wiele lat współpracował).

Serdeczny savoir-vivre

Sam nie tyle walczył z tym stanem rzeczy, co po prostu robił swoje. Tombakowi współczesnej pseudokultury przeciwstawiał złoto własnej twórczości i życiowej postawy. – Wrzucony w epokę chaosu, nie tracił czasu na marudzenie – podkreśla przyjaciel zmarłego, poeta Wojciech Wencel. – Świadomie kształtował swój świat z resztek kultury ziemiańskiej, poważnej literatury, muzyki, sztuki, przyrody. Świetnie czuł się w dworkach, muzealnych pałacach, kościołach, literackich kawiarniach. Doceniał piękno duchowe, ale i materialne: obrazy, porcelanę, stare fortepiany. Zachwycał się zapachem jaśminu i śpiewem ptaków. A przy tym szukał kontaktu z dobrymi ludźmi. Miał setki oddanych przyjaciół. W relacjach utrzymywał savoir-vivre połączony z serdecznością. Oczywiście – jak każdy człowiek z charakterem – miał też wrogów, zwłaszcza w kręgach politycznie zacietrzewionej, postępowej inteligencji. Nie przejmował się tym – twierdzi poeta, który krakowskiemu pieśniarzowi poświęcił wiersz „Fortepian Długosza” z tomu „Polonia aeterna”.

Swoje spotkania z krakowskim bardem Wencel wspomina ze wzruszeniem, nazywając go „najbliższą osobą pod względem stylu życia”. – Rzadko rozmawialiśmy o polityce, częściej o pięknych miejscach, rzeczach, książkach. Był jak dziecko ciekawy świata, jego metafizyki. Kiedyś, odbierając telefon, przywitałem go słowami: „Dzień dobry, Leszku rzezimieszku!”. Zaśmiał się i odpowiedział: „A wiesz, że ja często tak się czuję. Jakbym wciąż był chłopcem skłonnym do figli. A tu już starość…”. Kochałem go jak ojca, przyciągał mnie pozytywną energią, wrażliwością na szczegół, poczuciem humoru. Naturalnie ceniłem też jego niezłomną postawę patriotyczną, ale to była jakby oczywistość – rozumieliśmy się bez słów. Teraz, kiedy Leszek jest już po drugiej stronie, bardzo żałuję, że tak wielu spraw nie zdążyłem z nim przegadać. Ostatni raz widziałem go 30 stycznia w jego mieszkaniu na Brackiej. Akurat wrócił ze szpitala. „Powoli będę umierał” – przywitał się. Oczywiście zaprzeczyłem, ale w głębi duszy czułem, że to nasze ostatnie spotkanie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.