W polskiej La Vernie. Reportaż z miasta, którego nie byłoby bez klasztoru

Magdalena Dobrzyniak

|

25.01.2024 12:52 GN 04/2024

publikacja 25.01.2024 12:52

Klasztor bernardynów w Alwerni przypomina miejsce, w którym 800 lat temu św. Franciszek z Asyżu otrzymał dar stygmatów. Tutaj znajduje się słynący łaskami wizerunek Jezusa Cierpiącego, a klimat pustelni przyciąga ludzi szukających u Niego ukojenia.

Klasztor w Alwerni położony jest na wygasłym wulkanie. Klasztor w Alwerni położony jest na wygasłym wulkanie.
Henryk Przondziono /foto gość

Porośnięte bukami wzgórze, będące wygasłym wulkanem, liczne groty i małe jaskinie, pozostałości po wylewach lawy wulkanicznej, cisza i oddalenie – wszystko to przypominało Krzysztofowi Korycińskiemu herbu Topór włoską La Vernę, którą odwiedził, gdy pielgrzymował po Italii śladami św. Franciszka z Asyżu. Głęboko poruszony miejscem, w którym Biedaczyna otrzymał stygmaty, kasztelan wojnicki postanowił je odwzorować w swoich posiadłościach. Wzgórze Podskale, niemal bliźniaczo podobne do La Verny, nadawało się do tego idealnie.

Duchowi synowie św. Franciszka trafili tutaj w 1616 roku, a 11 lat później oficjalny akt fundacyjny potwierdził darowiznę. Bracia mniejsi wybudowali pierwszą drewnianą kaplicę, później murowany kościół, rozpoczynając historię miasta. „Nie byłoby Alwerni bez klasztoru” – mawiają miejscowi.

Wystarczy zjechać z autostrady A4 między Krakowem a Katowicami, by znaleźć się w innym świecie. Niewielki klasztor wznosi się 40 kilometrów od dawnej stolicy Polski, pośród gęstych lasów Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Widać go z daleka dzięki górującej nad koronami drzew wieży, a jeśli ktoś ma wątpliwości, czy zmierza we właściwym kierunku, szybko rozwieje je charakterystyczna przydrożna figura chłopca, który wskazuje św. Franciszkowi drogę do pustelni. Chwilę później stoimy przed klasztornym placem. Świątyni strzegą cztery rzeźby umieszczone nad bramą. Jesteśmy w Alwerni.

Stygmatyzacja św. Franciszka (z lewej) oraz św. Antoni z Dzieciątkiem (z prawej). Pożar ich nie strawił, choć są wykonane z... wosku.   Stygmatyzacja św. Franciszka (z lewej) oraz św. Antoni z Dzieciątkiem (z prawej). Pożar ich nie strawił, choć są wykonane z... wosku.
Henryk Przondziono /foto gość

Fajerwerki w pustelni

– To czterej ewangeliści – wyjaśnia o. Filip Mateusz Czub OFM, wikariusz klasztoru bernardynów i parafii pw. Stygmatów św. Franciszka z Asyżu. Pierwotnie figury witające dziś pielgrzymów stały w czterech leśnych kaplicach na wzgórzu, do których odbywały się tłumne procesje eucharystyczne. – Dużą popularnością cieszy się tutaj odpust w niedzielę po Bożym Ciele, zwany strzelanką – opowiada zakonnik. Ludzie przyjeżdżają z daleka, by zobaczyć procesję, podczas której strzela się z moździerzy, dziś zastąpionych fajerwerkami. Ksiądz wychodzi z procesją i Najświętszym Sakramentem, a ludzie strzelają z petard. Dziwne? Być może. Ale czy mogą dziwić wiwaty i salwy dla Jezusa? Strzelać dla Pana to zaszczyt, zajmowali się tym najpierw bracia, potem wyznaczeni strażacy, a odpust był barwnym, hucznym świętem.

Na co dzień panują tu jednak spokój i cisza. Klimat pustelni przyciąga spragnionych wyciszenia, a obraz Jezusa Ecce Homo – pielgrzymów, którzy szukają sensu swoich cierpień i pragną je oddać Ukrzyżowanemu. Tę atmosferę doceniali królowie Jan III Sobieski i Stanisław August Poniatowski. W ustronnym miejscu znalazł schronienie rotmistrz Witold Pilecki po ucieczce z obozu w Auschwitz. Skupienia i kontemplacji szukali tu kardynałowie Albin Dunajewski, Adam Stefan Sapieha, Franciszek Macharski i Marian Jaworski, kroniki klasztorne odnotowują też pielgrzymki świętych: arcybiskupów lwowskiego Józefa Bilczewskiego i krakowskiego Karola Wojtyły.

– Gdy byłem w postulacie, na moim pierwszym roku w zakonie, przyjechaliśmy tutaj i pomyślałem sobie wtedy, że chciałbym tu kiedyś trafić – wyznaje z uśmiechem nasz przewodnik. Co go wtedy urzekło? – Otoczenie i miejsce. Niby w mieście, a jednak na uboczu. Jak oaza. Albo jak pustelnia – odpowiada.

Spacerując po lesie, odkrywamy ślady saren i dzików. – W La Vernie każdego dnia o 15.00 odbywa się procesja z głównego kościoła do kaplicy Stygmatów. Kiedyś bracia, a była sroga zima, zrezygnowali z niej, a następnego dnia odkryli ślady zwierząt. One poszły w procesji – opowiada o. Filip. Zwraca uwagę na alwernijskie groty, niewielkie w porównaniu z włoskimi, ale przypominające o tym, co zachwyciło św. Franciszka, gdy otrzymał wzgórze La Verna w darze od hrabiego Orlando. – Wierzył, że jaskinie powstały w momencie śmierci Jezusa, gdy zatrzęsła się ziemia. Lubił się w nich ukrywać, czuł się tam bezpiecznie, jak w Sercu Zbawiciela – wyjaśnia bernardyn.

Ojciec Filip Czub w klasztornej bibliotece.   Ojciec Filip Czub w klasztornej bibliotece.
Henryk Przondziono /foto gość

Maryja mówi: Jestem

O niewielkim klasztorze w Alwerni zrobiło się w Polsce głośno w marcu 2011 roku, gdy wybuchł tam pożar. Ogień strawił klasztor i dach kościoła, a hektolitry wylewanej wówczas wody zastygły w postaci sopli na porastających wzgórze drzewach. Ze skutkami pożogi alwernijscy bernardyni zmagają się do dzisiaj, dzieląc czas na przed pożarem i po nim. Ale katastrofa przyniosła też dobre owoce – jak solidarność mieszkańców miasteczka, którzy czuwali dniem i nocą nad zniszczonym w ogniu budynkiem. Albo jak stara deska ze strychu, która okazała się bezcenną perłą – cudownie odratowanym przed wyrzuceniem wizerunkiem Matki Bożej. Po pożarze trzeba było uporządkować teren. Przed klasztorem stał traktor z przyczepką, a bracia wrzucali tam stare deski. Ówczesnego przełożonego, o. Bolesława, zaintrygowały poprzecierane złocenia na jednej z nich. Wyciągnął ją ze stosu i dał do sprawdzenia konserwatorom. Ich oczom ukazała się Madonna z Dzieciątkiem. – To obraz z XV wieku, który pierwotnie znajdował się w głównym ołtarzu bernardyńskiego kościoła w Krakowie – opowiada o. Filip. Arcydzieło leżało na strychu, bo postać Maryi była już niewidoczna. Obraz, który był świadkiem początków polskich braci mniejszych, w dramatycznych dniach pożaru przypomniał, że Matka Boża jest z nimi. Teraz wisi w kościele blisko ołtarza głównego.

Słynący cudami wizerunek Jezusa Cierpiącego namalowany jest na płótnie przyklejonym do dębowej deski.   Słynący cudami wizerunek Jezusa Cierpiącego namalowany jest na płótnie przyklejonym do dębowej deski.
Henryk Przondziono /foto gość

Dokonało się

W pożarze nie ucierpiał słynący łaskami obraz Jezusa Cierpiącego i Miłosiernego Ecce Homo. Burzliwa jest jego historia. Zanim trafił do bernardyńskiego sanktuarium, jego droga prowadziła od Konstantynopola, gdzie znajdował się w kaplicy cesarza Konstantego  XII, a potem w muzułmańskim skarbcu sułtana Mahometa II. Pewne jest, że XV-wieczny obraz przekazał katolikom sułtan Amurat IV (1623–1640). Umieszczono go w królewskiej kaplicy Habsburgów, potem trafił na Słowację, a stamtąd do Babic, gdzie proboszczem był ks. Franciszek Machlajski. Bernardyni otrzymali od niego Ecce Homo w podziękowaniu za opiekę nad chorym ojcem i pochowanie go w grobowcu zakonnym w Alwerni.

Uroczyste przekazanie obrazu ks. Machlajski urządził w święto Porcjunkuli 2 sierpnia 1686 roku. – Kroniki klasztorne opisują wielką procesję z Babic. Szli w niej księża, bractwa religijne, szlachta i chłopi – relacjonuje o. Filip. Niewielki obraz umieszczono w ołtarzu głównym, a w 1709 roku w specjalnie zbudowanej kaplicy.

W mroku niewielkiego pomieszczenia, gdzie modli się kilka osób, bije światło od namalowanej na płótnie twarzy cierpiącego Chrystusa. Dla Niego od wieków ściągały do Alwerni pielgrzymki z Małopolski, Śląska, Słowacji i Czech. – Ludzie przychodzą, bo spotykają tu Jezusa cierpiącego jak oni. Jezusa, który bierze na siebie nasze grzechy i słabości, ale jest też wobec nas miłosierny – dopowiada bernardyn. Jak przyznaje, bracia nie dopytują, w jakich intencjach ludzie tu przyjeżdżają z daleka. Pamiątkami wysłuchanych modlitw są jednak liczne wota umieszczone po obu stronach obrazu.

Z kaplicy z cudownym wizerunkiem Cierpiącego kierujemy się w stronę głównego ołtarza i wypełniającej go rzeźby Ukrzyżowanego. – Każdego dnia, gdy tutaj klęczymy wieczorem, w momencie zasłonięcia cudownego obrazu patrzę na ten krzyż. Spójrzcie na oczy Jezusa, Jego półotwarte usta. To moment ostatniego tchnienia Zbawiciela. Dokonało się – zwraca uwagę o. Filip. Bezcenną rzeźbę ufundował w 1624 roku ówczesny prowincjał bernardynów o. Krzysztof Scipio de Campo.

Naturalnej wielkości figury kościelne wciąż czekają na konserwację.   Naturalnej wielkości figury kościelne wciąż czekają na konserwację.
Henryk Przondziono /foto gość

Znamię miłości

Obraz, którego szukamy w świątyni, upamiętniający stygmatyzację św. Franciszka z Asyżu, wisi w ołtarzu po lewej stronie kościoła. Pochodzące z 1762 roku dzieło Antoniego Dąbrowskiego intryguje plamą światła, z którego wyłania się Serafin obdarzający świętego fizycznymi śladami męki Jezusa. W ciemnościach odcinają się jaśniejąca twarz Franciszka i ramiona rozciągnięte na kształt krzyża. – Trudno ten obraz sfotografować – ubolewa o. Filip. Tajemniczy mrok dzieła raz w ciągu dnia zalewa blask. Słoneczne światło dociera tu o 15.00, w godzinie śmierci Pana.

Co łączy obraz Ecce Homo z Alwerni ze św. Franciszkiem – pierwszym oficjalnie uznanym przez Kościół stygmatykiem? – Miłość. Jezus ofiarował samego siebie, umarł za nas, a Franciszek tak umiłował Boga i tak dogłębnie zrozumiał Jego miłość do człowieka, że całkowicie przewartościował swoje życie – odpowiada z prostotą o. Filip. Biedaczyna zewnętrznie upodobnił się do Zbawiciela do tego stopnia, że 800 lat temu, dwa lata przed śmiercią, otrzymał dar stygmatów jako znamię miłości. – To miłość prowadzi od Franciszka do Chrystusa. Miłość zraniona i cierpiąca, ale niosąca światło. Rany nie są po to, by zatrzymywać się na cierpieniu. One są źródłem nadziei – dodaje duchowy syn asyskiego świętego.

Przypadająca w tym roku 800. rocznica stygmatyzacji św. Franciszka z Asyżu przebiega w Kościele pod hasłem „Z ran w nowe życie”. Ojciec Filip uważa, że człowiek dziś jest poraniony na różne sposoby, czasem przez wiele lat nosi w sobie rany nieuświadomione. – Przykład Franciszka pokazuje, że cierpienie przeżyte z Bogiem prowadzi do zwycięstwa. Chciał głosić Chrystusa przez krucjatę, ale Pan go wezwał do bycia innym rycerzem, który nosi Jego znamię. Wszyscy jesteśmy zaproszeni, by naśladować Jezusa, również w naszych ranach – podsumowuje o. Filip.

Danse macabre przypomina, że śmierć jest naturalną częścią życia. Święty Franciszek nazywał ją siostrą.   Danse macabre przypomina, że śmierć jest naturalną częścią życia. Święty Franciszek nazywał ją siostrą.
Henryk Przondziono /foto gość
Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.