Gdy człowiek stawia choćby krok w stronę Boga, to Bóg wybiega mu naprzeciw. A pielgrzymka to wiele kroków w stronę Boga.
Agnieszka Otłowska /Foto Gość
Lorenzo ma 54 lata, jasne spojrzenie, długą brodę, duży plecak i laskę pielgrzymią z przywieszoną muszlą. Na jego śpiworze widnieje napis: „Pellegrino Santiago, 22 000 km”. Kasia spotkała go kilka dni temu w sanktuarium maryjnym w Tindari na Sycylii. Zgadali się, dzięki czemu możemy poznać jego niezwykłą historię.
Powiał wiatr
Swoją pierwszą pielgrzymkę do Santiago Lorenzo odbył 20 lat temu, ale to była bardzo dziwna pielgrzymka. Życie mu się właśnie posypało. Jeszcze niedawno mieszkał z żoną i synem „w małym raju” w Apulii, na samym obcasie włoskiego buta. Był zawodowym fotografem i szefem restauracji. I nagle, w ciągu dwóch miesięcy, stracił wszystko: pracę, pieniądze i rodzinę. Żona zabrała dziecko i wyjechała do swojej ojczyzny. Mówiła, że tęskni za krajem, ale nie chciała, żeby mąż jechał z nią.
– Postanowiłem się pozbierać. Pojechałem na północ Włoch, poszukałem pracy, a potem pojechałem do żony, żeby się z nią pojednać. Ale ona była już z kimś innym – wspomina. Wtedy postanowił wyruszyć na camino – Drogę św. Jakuba. Miał zamiar dotrzeć do Finisterry (nazwa miejscowości nawiązuje do „końca świata”), 100 km za Santiago, stanąć nad oceanem i… odebrać sobie życie.
Plan zrealizował prawie w całości. Dotarł na „koniec świata”, tam, gdzie bezkresny ocean rozbija się z hukiem o skały. – Chciałem skoczyć z urwiska. Ale kiedy byłem już metr od przepaści, powiał bardzo silny wiatr. Tak silny, że musiałem się cofnąć. Nie byłem w stanie zbliżyć się do krawędzi. I wtedy usłyszałem w sercu: „Idź i mów o Mnie aż do końca świata” – opowiada.
To go całkowicie odmieniło. – Odkryłem nowe, piękne życie i poszedłem na wszystkie „końce świata”, jakie znałem. Od tamtej pory przeszedłem szlakami jakubowymi 22 tysiące kilometrów, ale już nie po to, żeby się zabić, tylko żeby mówić o Bogu. Więc od dwudziestu lat idę i mówię. Jeśli choć jedna osoba wskutek tego zmieni coś w swoim życiu, to będę szczęśliwy – uśmiecha się.
I jest szczęśliwy, bo prawie codziennie dzieją się rzeczy, które są dla niego potwierdzeniem, że Bóg zlecił mu pielgrzymowanie jako osobistą misję. Tak to odbiera. Teraz zamierza pójść do Santiago na camino z pielgrzymką dziękczynną za minione 20 lat, a później chce pielgrzymować do Jerozolimy przez Afrykę Północną.
W 2009 roku, będąc kolejny raz na „końcu świata”, spotkał tam swojego syna, z którym wcześniej nie miał kontaktu. – Na końcu świata dostałem moją „premię”, nawet jeśli to był tylko jeden dzień z moim synem. I znowu chcę wrócić na finis terrae, na ten ostatni metr, żeby dziękować za piękne życie – zapowiada.
Za wujka
Jest coś niezwykłego w pielgrzymce. Bóg działa w niej z mocą, czasem nawet wtedy, gdy człowiek wychodzi z nie do końca dobrą intencją. Bo jednak wychodzi ze swojej strefy komfortu, a to wiele zmienia. Kiedy się człowiek ruszy, to i Bóg zaczyna działać.
To nie przypadek, że tak wielu pątników niesie w pielgrzymce nie tylko sprawy swoje, ale też powierzone przez bliskich, przyjaciół, znajomych. Nie proszono by ich o to, gdyby się to nie weryfikowało – ludzie po prostu zauważyli, że u Boga cenne są modlitwy pielgrzymów i nieraz przynoszą konkretne owoce. Najczęściej są to ważne sprawy życiowe, wyproszone przez pątników dla siebie bądź dla innych.
Swoimi pielgrzymkowymi doświadczeniami podzieliło się kilkoro czytelników „Gościa”.
Dla Doroty jedną z najważniejszych pielgrzymek była jednocześnie pielgrzymka najdłuższa, 13-dniowa, ze Skrzatusza na Jasną Górę. – Szłam w intencji mojego wujka Heńka, alkoholika, prosiłam o trzeźwość i w ogóle za niego. To było megatrudne, ale miałam 18 lat. Nie wiedziałam, że trzeba zmieniać buty. Szłam w jednych… Oj!… Myślałam, że nie dojdę – wspomina. Ale warto było iść. – Po latach dowiedziałam się, że wujek przed śmiercią wyspowiadał się, będąc jeszcze w więzieniu – uśmiecha się Dorota.
Joanna także sięga do czasów młodości. Jedna pielgrzymka zaowocowała ważną dla niej decyzją. – Piesza zagłębiowska do Częstochowy. Byłam wtedy chyba 18-latką. Nie pamiętam szczegółów, ale pod koniec na trasie była Msza z biskupem. Wówczas była możliwość podjęcia adopcji duchowej za poczęte dziecko. Pierwszy raz zetknęłam się z czymś takim, ogromnie zaangażowałam serce w tę możliwość uratowania dziecka – zapewnia. Tę decyzję powtarzała przez lata, każdego roku „adoptując” kolejne dziecko. – Zachęta biskupa na pewno ułatwiła mi zaangażowanie w to dzieło modlitewne – jest przekonana.
Małżeństwa, dzieci
Częstą intencją podczas pielgrzymek jest znalezienie dobrego męża lub dobrej żony. Ale bywa i tak, że ludzie spotykają w drodze przyszłego małżonka, niekoniecznie nawet o to prosząc. To się właśnie przydarzyło Agnieszce podczas pielgrzymki pieszej dla niepełnosprawnych z Warszawy do Częstochowy, na której była jedną z opiekunek. – Na niej poznałam męża. Tak, wiem, to standard na pielgrzymkach, nie coś wyjątkowego. Brat męża swoją żonę też poznał na pieszej pielgrzymce, nawet była to ta sama grupa – zauważa. W zeszłym roku po prawie 20 latach przerwy oboje wrócili na pielgrzymi szlak do tej samej grupy. – Zabraliśmy nasze dzieci. Okazało się, że ta właśnie grupa w jednej trzeciej składa się z dzieci w wieku przedszkole–podstawówka, a rodzice wielu z nich też poznali się na pielgrzymce – relacjonuje. – Nie szłam w intencji poznania męża, nie szukałam go w tamtym czasie, mój mąż też nie szukał dziewczyny – podkreśla Agnieszka. Dodaje, że pielgrzymka dla niepełnosprawnych ma swój klimat pomagania, jest kameralna, w sumie to chyba mniej wymagająca, a opiekunowie są raczej nastawieni na dawanie.
Prośba o dzieci to kolejny życiowy temat, mocno obecny na pielgrzymkach. Ksiądz Michał Podsiadły, który w 2018 roku wybrał się z parafianami z Radomia na pielgrzymkę do Matki Bożej Jasnogórskiej, wspomina, że idąc 13 sierpnia na Mszę św. kończącą pielgrzymkę, na wałach jasnogórskich spotkał swoich przyjaciół, a jednocześnie parafian, Kasię i Marcina. Wiedział, że bezskutecznie starali się o drugie dziecko. – Zaproponowałem, że odprawię Mszę św., prosząc o potomstwo dla nich. Zwyczajna sytuacja, bez wielkich uniesień. Z samej Mszy Świętej niewiele pamiętam, bo byłem tak zmęczony, że usnąłem na homilii – opowiada. Kilka tygodni później Kasia i Marcin podzielili się radością, że będą rodzicami nowego dzieciątka.
– Noszę w sercu przekonanie, że Helcia jest darem od Matki Bożej, przez Nią wyproszonym – zapewnia kapłan. To przekonanie podzielają też rodzice dziecka.
Inny wymiar
Katarzyna Mielecka była dziewięć razy na Salezjańskiej Pielgrzymce Ewangelizacyjnej, tworzonej przez młodzież z całej Polski. Mówi, że ta pielgrzymka jest wyjątkowa sama w sobie. Ona „przyciąga”. Kasia też dała się przyciągnąć, choć nie bez obaw. – Gdy szłam pierwszy raz, to sobie pomyślałam: „Nie umiesz się modlić, a na pielgrzymkę idziesz”… – wspomina, dodając, że właśnie w czasie wędrówki nowego znaczenia nabrało dla niej stwierdzenie: „kto śpiewa, ten dwa razy się modli”. – Tam się czuło Ducha. Wszystkie konferencje, codzienne Msze św., ta wspólnota, ewangelizacja wieczorna dla dzieci i mieszkańców, otwartość ludzi, dobroć… To był inny wymiar, czas, na który czekało się cały rok. I też pracowało się przez cały rok formacyjny. Można pobyć i nauczyć się samego siebie – opowiada.
Pielgrzymka jakoś w człowieku zostaje, przekłada się na przyjaźnie, życiowe wybory, a nade wszystko na relację ze Stwórcą. O tym mówił Jan Paweł II: „Człowiek tęskni za spotkaniem z Bogiem, a pielgrzymki kierują jego myśl ku przystani, do której może zawinąć na szlaku swoich religijnych poszukiwań. Wraz z psalmistą może w nich wyśpiewać swój głód i pragnienie Boga: »Boże, Ty Boże mój, Ciebie szukam; Ciebie pragnie moja dusza, za Tobą tęskni moje ciało, jak ziemia zeschła, spragniona, bez wody, (...) łaska Twoja lepsza jest od życia«”.•
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.