Wspólnota historyczno-kulturowa, która rozwija się od ponad tysiąca lat, musi być bogata.
W poprzednim „Asie…” zapowiedziałem, że napiszę o tym, jakie są szanse zbudowania globalnej opowieści filmowej o Polsce. W tak zwanym międzyczasie raz jeszcze przekonaliśmy się, jak bardzo taka opowieść jest potrzebna. I jak trudno będzie ją stworzyć w skuteczny sposób.
Kłopotem pierwszym jest bogactwo naszej historii. Wspólnota historyczno-kulturowa, która rozwija się od ponad tysiąca lat, musi być bogata. Wyjątkowość tej wspólnoty, jej historii polega na tym, że trwa ona pomiędzy dwiema największymi na kontynencie europejskim wspólnotami polityczno-imperialnymi, które nazywamy rosyjską i niemiecką. A wewnątrz niejako tej historii rozwija się i przeplata z naszą (tworzy jej część) historia narodu żydowskiego. Te trzy wspólnoty, dziś nadal niezwykle ważne w skali globalnego wpływu, są zainteresowane tym, co uważamy za naszą historię; chętnie ją piszą – o nas, zamiast nas, dla nas. I mają znacznie mocniejsze od naszych „wzmacniacze” dla swoich opowieści. Zderzenie tych opowieści ujawniło się 27 stycznia w Auschwitz.
Najpierw opowieść rosyjskiego ambasadora: Armia Czerwona wyzwoliła od śmierci Żydów, a przy okazji ocaliła Polaków. Jak tu opowiedzieć o tym, że jednak wcześniej był 23 sierpnia 1939 r. i 17 września? Jak opowiedzieć, że pierwszą ludobójczą operacją na kontynencie europejskim – przed Holocaustem – była tzw. operacja polska wykonana na rozkaz Stalina przez NKWD (łącznie co czwarty Polak w ZSRR został wtedy zamordowany, pozostali – wywiezieni do obozów lub na miejsce zsyłki, najczęściej do Kazachstanu)? O tym, o 200 tys. zabitych w 1937 roku za to tylko, że byli Polakami, nie powstał ani jeden film fabularny! O Holocauście, który pochłonął 30 razy więcej ofiar, nie powstało 30 filmów, ale zapewne ponad 30 tysięcy. Może tysiąc, w tym sto udanych, wybitnych filmów o polskich – albo szerzej: ludzkich – doświadczeniach z sowieckim totalitaryzmem pozwoliłoby nadrobić tę dysproporcję?
Ale jak to zrobić? Wysłuchajmy opowieści izraelskich polityków: Auschwitz to miejsce Zagłady wybrane przez „nazistów” dlatego, że tu mogli liczyć na ludobójczy instynkt nienawiści do Żydów, wyssany z mlekiem matki przez każdego Polaka. Inny, współczesny polityk pamięci w Izraelu dodaje: nie wolno Polakom wspominać żadnych zbrodni komunistycznych, bo w ten sposób usprawiedliwialiby Holocaust… Czyli jednak nie wolno wspominać o 200 tys. ofiar operacji NKWD na Polakach, mają one zniknąć raz na zawsze w otchłani „słusznej” niepamięci?
I wreszcie opowieść niemiecka. Kiedy trzeba wypowiedzieć się jednorazowo, najlepiej do polskich mediów – poprawna: to Niemcy stworzyli system Holocaustu. Gubi się tylko jedynie detal jak to, że Niemcy odpowiadają za zabicie nie tylko kilku milionów Żydów, ale także może półtora miliona, a może dwóch milionów Polaków – nie-Żydów. O tym ani 99 proc. Niemców, ani tym bardziej 999 promili mieszkańców świata nie ma pojęcia. Filmów niemieckich o tym nie ma. Są za to filmy ukazujące Polaków jako ochotniczych sprawców Holocaustu. I jest ta niepisana, ale z żelazną konsekwencją przestrzegana w mediach zachodniego świata zasada: kiedy mowa o zbrodniach II wojny, pojawia się to jedno określenie: „naziści”, nigdy Niemcy. Choć przecież nie było żadnego państwa o nazwie „Nazi”, było za to państwo o nazwie „Rzesza Niemiecka”, w którym na drodze demokratycznych wyborów doszedł do władzy Hitler i jego pomocnicy – i to w imieniu tego państwa niemieckiego jego funkcjonariusze podejmowali i wykonywali decyzje o zabijaniu całych narodów. No, ale w pamięci kulturowej, utrwalonej w kodeksach prasowych „New York Timesa” czy największych telewizji zachodniego świata – nie padnie w związku ze zbrodniami II wojny słowo „Niemcy”, będzie tylko słowo „naziści” – a tuż obok niego: „Polacy”, może „wschodni Europejczycy”.
I są rezultaty tej polityki pamięci w świecie filmu. Powstał np. dobry film amerykański, w gwiazdorskiej obsadzie, poświęcony ratowaniu Żydów przez dyrektora warszawskiego zoo Jana Żabińskiego i jego żonę Antoninę. „Azyl” nie został dopuszczony na ekrany kin we Francji. Tam może być powielana tylko wizja Claude’a Lanzmanna z filmu „Shoah”, opartego na nienawiści do Polaków jako sprawców… Przykład drugi: wielki film Krzysztofa Zanussiego, z genialną muzyką Wojciecha Kilara – „Życie za życie” – o ofierze ojca Kolbego. W nim debiut Christopha Waltza, dzisiejszej megagwiazdy kina światowego. Przepadł niemal bez śladu, bo tu odsłania się historia Auschwitz, w której ofiarami, nawet heroicznymi, są Polacy. I przykład trzeci. Film jednego z największych twórców kina światowego, Petera Weira (autora m.in. „Stowarzyszenia umarłych poetów”, „Truman show”…) – „Niepokonani”: opowieść o Polaku, który uciekł z gułagu. I co? Największa klapa w dorobku Weira. Jedyny film bez żadnej nagrody. Czy dlatego, że taki słaby? Zobaczcie sami. Jeśli gdzieś znajdziecie. Łatwo nie będzie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.