Margines robi różnicę

Prędzej dogadam się z „lewakami” wznoszącymi absurdalne hasła niż z „prawakami” wzywającymi Boga… na świadka ich bluźnierstwa.

Tak, wiem, że to margines. Zdecydowana większość idących w marszach 11 listopada to zwykli Polacy, którzy, jak co roku, najzwyczajniej w świecie chcieli zamanifestować swoją dumę i przekonanie: dobrze nam tu być i żyć razem, w Polsce. Ale właśnie ze względu na ten margines – nie taki znowu nieliczny – mam prawo do wstydu. Nie tylko dlatego, że stronnicze media zachodnie trąbią wyłącznie o skandalicznych hasłach wykrzykiwanych przez – wcale nie garstkę – część manifestantów. Nawet gdyby zostało to tylko w naszych „czterech ścianach”, wstyd byłby nie mniejszy. Jeśli w tłumie – wcale nie małym – w którym wyróżniał się transparent „My chcemy Boga”, z tysięcy gardeł wydobywał się refren: „Cała Polska śpiewa z nami, wyp…ać z uchodźcami”, to nie mamy o czym rozmawiać. Z nimi. Prędzej dogadam się z „lewakami” niosącymi absurdalne hasła naiwnej, a nawet agresywnej poprawności politycznej. Przynajmniej nie udają, że ma to coś wspólnego z wiarą w Boga. Pogańskie w istocie, choć „katolickie” w oprawie hasła „prawaków” świadczą o braku jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Ci pierwsi, choć nie zawsze sprawiają takie wrażenie, są bardziej otwarci na doświadczenie Boga. Nie są obciążeni zaprzęganiem Go do swojej ideologii. Ci drudzy mają już „doświadczenie” swojego wyobrażenia Boga jako elementu własnej ideologii. Przez taki pancerz – chciałbym się mylić – z reguły trudniej przebić się z prawdą i logiką nie z tego świata.