Czy dalej we Mnie wątpisz?

publikacja 17.11.2016 10:08

"Usiadłam na krześle przed ołtarzem, a obok mnie siedział mój mąż. Nie uwierzycie, co się stało!"

Czy dalej we Mnie wątpisz? Roman Koszowski /Foto Gość

Przyznam, że długo zabierałam się do napisania tego świadectwa. Zastanawiałam się, czy i jak w ogóle mam to zrobić… Stwierdziłam jednak, że jeśli po przeczytaniu mojej historii pomogę choćby jednej osobie uwierzyć w Jezusa, to warto wyjąć kartkę, długopis i spróbować w skrócie opisać proces mojego nawrócenia.

Pochodzę z katolickiej rodziny i od zawsze Kościół i Bóg był obecny w moim życiu. Kiedyś myślałam, że skoro chodzę na coniedzielną Mszę Świętą i uczestniczę w różnych dodatkowych nabożeństwach, to wystarczy żeby się zbawić. Przecież niektórzy ludzie w ogóle nie chodzą do kościoła, albo robią to tylko od święta!

Jako dziecko udzielałam się w różnych grupach parafialnych: dzieci Maryi, chórek kościelny, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży i można powiedzieć, że byłam dosyć blisko Boga. Codzienna modlitwa była dla mnie czymś zupełnie normalnym. Wręcz, gdy nie odmówiłam choćby jednej krótkiej modlitwy przed snem, nie mogłam zasnąć. Sumienie nie dawało mi spokoju.

Wszystko zaczęło się zmieniać na przełomie gimnazjum/liceum. Nie wiem, co dokładnie się stało. Nie mogę przypomnieć sobie, co sprawiło, że zaczęłam oddalać się od Boga. Co prawda dalej uczęszczałam na Msze święte i nabożeństwa, ale to już nie było to samo. Było mi to zupełnie obojętne. Nawet codzienna modlitwa stawała się dla mnie męcząca i z czystego lenistwa i pychy przestawałam się modlić. Nawet, gdy sumienie próbowało postawić mnie do pionu, tłumaczyłam sobie, że mam prawo odpocząć i nie muszę się modlić. Po co mi to? Przecież „zakuwałam” do późna i Bóg powinien to zrozumieć. Sama siebie rozgrzeszałam. Bóg jest miłosierny i na pewno mi to wybaczy… – takimi myślami zagłuszałam własne sumienie, które z czasem zupełnie ucichło. Dopiero dzisiaj zdałam sobie sprawę, jak wielką krzywdę sobie wyrządziłam. Gdybym tylko wiedziała, jaką cenę będę musiała za to zapłacić… Niestety, czasu już nie cofnę. Chciałabym jednak móc przestrzec przed tym inne osoby.

Wiek dojrzewania jest podobno najtrudniejszym okresem w naszym życiu i tym bardziej potrzebujemy obfitości łask Bożych. Bóg Ci chce je ofiarować, ale czy Ty z nich skorzystasz- zależy wyłącznie od Ciebie.

W okresie szkoły podstawowej i początkach gimnazjum byłam jedną z najlepszych uczennic w szkole. Co roku otrzymywałam świadectwa z czerwonym paskiem, dostawałam wyróżnienia w konkursach szkolnych itp. Teraz już wiem, że to wszystko zawdzięczam Bogu. Wtedy byłam z Nim blisko i nauka przychodziła mi dość łatwo. Schodki zaczęły się, gdy oddaliłam się od Boga („bo przecież sama sobie ze wszystkim poradzę”). Zaczęłam mieć problemy z nauką. Co prawda starałam się zdobywać jak najlepsze stopnie, ale przychodziło mi to z wielką trudnością. Czasami siedziałam po nocach i „kułam”, ale nic nie wchodziło mi do głowy. Musiałam więc ratować się ściągami, żeby utrzymać wysoki poziom. Mało tego, zaczęłam mieć poważne kłopoty związane z samopoczuciem. Bywały dni, że nie byłam w stanie wstać do szkoły. Byłam strasznie słaba i ledwo mogłam funkcjonować. Moi rodzice oboje pracowali, więc nie byli świadomi tego, że opuszczam całe dnie zajęć szkolnych!  Ja po prostu zostawałam w domu i spałam, bo nie byłam w stanie wyjść z domu. Nikomu nie mówiłam o moim złym samopoczuciu. Usprawiedliwienia też sobie sama pisałam i nie wyszłoby to na jaw, gdyby nie moja nauczycielka z matematyki, która zaczęła się interesować tym, że zbyt często nie ma mnie w szkole. Moja mama została wezwana do mojej wychowawczyni na rozmowę i wszystko się wydało. Byłam zagrożona nieklasyfikowaniem z kilku przedmiotów. Wyobraźcie sobie szok, jakiego doznali moi rodzice. Ja? Taka zdolna, piątkowa uczennica? Jak to możliwe? Rodzice obarczyli za to winą mojego obecnego męża, a wtedy jeszcze chłopaka i zabronili się nam spotykać. Stwierdzili, że ma na mnie zły wpływ (ale i tak znajdywaliśmy sposoby, żeby się widywać ;)).

Pomijając problemy w nauce, to zanim poznałam mojego obecnego męża, miałam dwóch chłopaków. W tamtym okresie byłam tak spragniona miłości, że nie widziałam tego, z kim tak naprawdę się spotykam. Pierwszą moją wielką miłością był Przemek. Byłam w nim zakochana po uszy. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Kilka koleżanek ostrzegało mnie przed nim, ale ja byłam mądrzejsza. Myślałam, że mówią tak tylko dlatego, że mi zazdroszczą. Nasz związek trwał kilka miesięcy i były to najgorsze miesiące mojego życia!!!! Byłam na tyle zaślepiona, że zrobiłabym chyba wszystko, żeby z nim być. Chciałam tylko, żeby mnie ktoś pokochał… Chciałam poczuć się szczęśliwa… Nic więcej. Przemek wyczuł moją słabość do niego i szybko to wykorzystał w najbardziej perfidny i ohydny sposób. Molestował mnie na prawie każdym naszym spotkaniu, mimo stawianego przeze mnie oporu. Nie rozumiał słowa „nie”. Byłam dla niego nikim. Zwykłą zabawką, z którą mógł robić, co tylko chciał. Mimo tego byłam z nim. Wierzyłam, że się zmieni i że naprawdę mnie kocha. Niestety nie zmienił się. Chciał ciągle więcej i więcej, aż w końcu znalazłam w sobie siłę aby z tym skończyć. Okazało się, że się spóźniłam. On zerwał ze mną szybciej, pisząc mi sms-a, że z nami koniec – bez słowa wyjaśnienia. Nie czułam wtedy nic, zupełnie nic. Zamiast ulgi zostałam w totalnej rozsypce emocjonalnej. Później dowiedziałam się, że gdy byliśmy razem, zdradzał mnie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, jaka byłam głupia i jak bardzo zaślepiona. Mój drugi związek, o ile tak to można nazwać, nie potrwał zbyt długo. Skończył się w momencie, kiedy nie zgodziłam się na seks. Nie muszę chyba nic więcej dodawać… Od tamtej pory nie chciałam spotykać się z żadnym facetem. Miałam wręcz wstręt i przekonanie, że wszyscy faceci są tacy sami. Czasami nawet nachodziły mnie myśli, że rozumiem pary homoseksualne. Kobieta przecież nie zrobiłaby czegoś tak strasznego drugiej kobiecie.

Na szczęście poznałam mojego obecnego męża, Damiana. Po raz pierwszy poczułam, że jestem dla kogoś naprawdę ważna i wartościowa. Przy nim czułam się najpiękniejszą kobietą na świecie. Damian pomógł mi odzyskać wiarę w siebie i połatał zszarpaną samoocenę. Po 3 latach wzięliśmy ślub i znowu zaczęły się schodki… Pół roku przed naszym ślubem okazało się, że kilka lat wcześniej, Damian-mój obecny mąż chciał komuś pomóc i wziął znaczny kredyt dla tej osoby. Niestety, ta osoba nie spłacała swoich zobowiązań finansowych. Komornik sądowy zajął wszystkie oszczędności Damiana i co miesiąc potrącał większą część wypłaty. Mieliśmy poważne kłopoty finansowe. Baliśmy się, że będziemy musieli odwołać przyjęcie weselne, bo nie było nas na nie stać. Na szczęście z pomocą mojej rodziny i dziadków Damiana udało nam się wszystko zorganizować, popłaciliśmy zaliczki, a resztę kosztów pokryliśmy z części prezentów ślubnych. Pozostałe pieniążki, które otrzymaliśmy od gości, przeznaczyliśmy na spłatę zadłużenia. Oboje z mężem myśleliśmy, że to koniec naszych problemów, ale myliliśmy się. Równe trzy miesiące po naszym ślubie dowiedzieliśmy się o chorobie nowotworowej mojego męża. Diagnoza – ziarnica złośliwa, trzeci stopień zaawansowania. Czy może być coś gorszego? Poważne długi, które wciąż nie były spłacone, bo nie mieliśmy wystarczających środków, do tego poważna choroba męża. Załamka totalna. Teraz już wiem, że Bóg nade mną czuwał. Czuwał cały czas, nawet gdy byłam od Niego bardzo daleko. Pewnie wielu z Was zada pytanie, czy miałam pretensje do Boga o te wszystkie przykre doświadczenia? Odpowiedź brzmi – NIE! Nigdy, ani razu nie pomyślałam źle o Bogu. Może to być dla Was dziwne, ale tak właśnie było. Można powiedzieć, że wręcz dzięki tym wydarzeniom jestem teraz bardzo, bardzo blisko Mego Pana.

W czasie trwania choroby Damiana i całego procesu leczenia, dostałam się na staż do apteki w Raciborzu, gdzie poznałam cudowną dziewczynę, dzięki której na nowo się nawróciłam! Będę do końca życia dziękować Bogu za dzień, w którym ją poznałam. To ona zaczęła opowiadać mi o czuwaniach w Brzeziu i innych miejscach, gdzie dzieją się cuda. Wcześniej nigdy nie słyszałam o czymś takim. Wręcz myślałam, że cuda, o których czytamy w Piśmie Świętym, działy się tysiące lat temu i już nas praktycznie nie dotyczą. Byłam tak zaintrygowana tymi opowieściami, że pewnego dnia przełamałam się i poprosiłam Dominikę, żeby zabrała mnie kiedyś ze sobą na czuwanie do Brzezia. Kiedy po raz pierwszy znalazłam się w tym cudownym i niezwykłym miejscu, zabrakło mi słów. Pamiętam, że w pewnym momencie łzy płynęły mi po policzkach ze wzruszenia. Widok tych zjednoczonych na modlitwie wiernych, z wyciągniętymi ku górze rękoma, powalił mnie na kolana. Pomyślałam sobie: „Gdzie ja jestem? Chyba nie powinnam tutaj być, nie jestem godna”. Nawet nie pamiętałam, kiedy ostatni raz byłam na spowiedzi świętej. Ale ten wieczór był dla mnie na tyle wyjątkowy, że nie wyobrażałam sobie, żeby nie pojechać na kolejne czuwanie, i kolejne. Piątkowe czuwania w Brzeziu stały się dla mnie stałym elementem każdego tygodnia. Umacniały mnie i dawały zastrzyk energii, którą mogłam później przekazać mojemu mężowi do walki z chorobą :). Podczas jednej z Mszy z prośbą o uzdrowienie otrzymałam łaskę spoczynku w Duchu Świętym. To było coś niesamowitego! Tak jakby Bóg chciał mnie do siebie przytulić i zadać jednocześnie pytanie: „Czy dalej we Mnie wątpisz?”. Niestety, tak właśnie było, że ciągle zdarzało mi się wątpić w moc i łaskawość naszego Stwórcy :( Dotknięcie Ducha Świętego stało się czymś przełomowym w moim życiu. Na nowo odnalazłam ścieżkę, którą powinnam kroczyć. Na nowo zaufałam Bogu.

O łaskach, jakich doświadczyłam na brzeskich czuwaniach, mogłabym długo pisać :) Otrzymałam dar przebaczenia osobie, która wyrządziła wiele złego w moim życiu. Otrzymałam łaskę samoakceptacji – kiedyś nie potrafiłam patrzeć na siebie w lustrze, uważałam się za bardzo brzydkiego paszczura. Dziwiłam się, jak mogę się podobać Damianowi. Podejrzewam, że miało to związek z moimi poprzednimi związkami, przez które straciłam do siebie szacunek. Otrzymałam również łaskę wzbudzenia we mnie potrzeby spowiedzi generalnej. Zaczęłam się też regularnie modlić, co dało mi wewnętrzny spokój. Co więcej, razem z mężem postanowiliśmy się modlić wspólnie i nawet sobie nie wyobrażacie, jakie cudowne były tego owoce! Nasze małżeństwo, które przechodziło kryzys, umocniło się! Na nowo rozkwitła nasza miłość! Modlitwa ma naprawdę ogromną moc!

Kiedyś wstąpiłam do kościoła pomodlić się. W ławce obok zauważyłam klęczącego mężczyznę, który strasznie płakał. W kościele było kilka osób, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Nie mogłam skupić się na modlitwie, bo cały czas czułam, że powinnam podejść do tego człowieka. Po chwili wyszłam z ławki i spytałam owego pana, czy wszystko w porządku. On podniósł głowę i spytał, czy jestem aniołem. Roześmiałam się i powiedziałam, że niestety nie. Spytałam, czy mogę mu jakoś pomóc, lecz on odparł, że już mu pomogłam. Pomogłam mu samą moją obecnością  i tym, że jego płacz nie był mi obojętny. Klęczał w kościele kilka godzin i nikt do niego nie podszedł. Czy to nie przykre, że ludzie są tak obojętni na cierpienie innych? Siedzieliśmy jeszcze jakiś czas w ławce. Opowiedział mi swoją historię, wyrzucił z siebie wszystko to, co sprawiało mu ból. Na koniec uśmiechnął się i przytulił się do mnie. Byłam bardzo szczęśliwa, że mogłam pomóc temu człowiekowi, ale bez Ducha Świętego nie byłabym w stanie niczego zrobić. To właśnie Duch Święty „popchnął” mnie do tego.

Mimo, że byłam blisko Boga, w pewnym momencie zaczęło się dziać ze mną coś dziwnego. Do tej pory nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Przez długie miesiące męczyły mnie koszmary senne. Niemalże każdego dnia miałam sny związane z demonami. Śniło mi się, że jestem opętana, albo że szatan chce wciągnąć mnie do piekła. Sny te były realistyczne i przerażające do tego stopnia, że wieczorami bałam się zasnąć, a rano budziłam się z płaczem. Oprócz tego miałam wiele niepokojących objawów przeróżnych chorób. Jednak wszelkie badania i wyniki wskazywały na to, że jestem zdrowa. Zdrowa..? Przecież nie potrafiłam czasem wstać z łóżka, a najprostsza czynność sprawiała mi ogromną trudność. W pewnym momencie zaczęłam tracić sens życia. Moje małżeństwo znowu przechodziło kryzys. Miałam nawet myśli samobójcze… Zdiagnozowano u mnie głęboką depresję ze stanami lękowymi. Jak to możliwe? Przecież byłam tak blisko Boga. Dlaczego? Mój szef stwierdził, że sama jestem sobie winna, bo należę do jakiejś sekty (miał na myśli uczęszczanie na czuwania w Brzeziu). Dodam jeszcze, że na krótko przed tym stanem, dowiedzieliśmy się z mężem, że chemioterapia tak wyniszczyła jego organizm, że nie będziemy mogli mieć biologicznych dzieci. Super! Kolejna cudowna wiadomość. Wydawać się mogło, że już będzie tylko gorzej. Byłam na takim dnie, że myślałam, że się z niego nie podniosę. I wtedy znów Bóg wkroczył do akcji za pośrednictwem Dominiki, która wysłała mnie niemalże siłą na kurs „Nowe Życie” do Stryszawy.

W dniu wyjazdu wszystko było przeciwko nam (jechałam razem z mężem). Mój stan zdrowia znacznie się pogorszył, byłam nadzwyczaj słaba, miałam mdłości i okropnie bolała mnie głowa. Na domiar złego zepsuł nam się samochód, ale tak bardzo uwierzyłam w to, że Bóg mnie uzdrowi, że nie poddałam się. Udało nam się pożyczyć auto od mojego brata, który tego dnia akurat odbierał swój samochód od mechanika. Najważniejsze, że dotarliśmy na miejsce mimo ponad 2-godzinnego spóźnienia.

Na kursie przeżyłam cudowne chwile. Nigdy nie zapomnę jak leżeliśmy na Wzgórzu Miłosierdzia w cudowną,  gwieździstą noc, podziwiając drogę mleczną i spadające komety zapierające dech w piersiach. To było coś fascynującego! Nigdy wcześniej nie widziałam tak pięknego nieba. Przyznam się jednak, że poczułam ogromne rozczarowanie względem Boga. Miałam do Niego pretensje, że przyjechałam z taką wiarą i przekonaniem, że zostanę uzdrowiona, a On mnie po prostu olał… W pierwszym dniu kursu nie poczułam nic. Właściwie to dotarliśmy na sam koniec dnia, więc nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego. W drugim dniu też nic, poza tym, że standardowo pół dnia przepłakałam. Nawet nie doświadczyłam spoczynku w Duchu Świętym, a było to u mnie dość częstą łaską podczas modlitw wstawienniczych i wieczorów uwielbienia. W trzecim i ostatnim dniu kursu też nic nie poczułam. Nawet, gdy już na zakończenie „Nowego życia”, poproszono nas o napisanie świadectwa o tym, co przeżyliśmy podczas tych trzech dni, nie wiedziałam co napisać. Wydawało mi się, że NIC, kompletnie nic nie otrzymałam. Przypomniały mi się jednak słowa księdza Wojciecha, prowadzącego kurs: „Pan Bóg najlepsze zostawia na sam koniec”. Poprosiłam więc księdza o jeszcze jedną modlitwę wstawienniczą. Po krótkiej rozmowie i wyjaśnieniu całej mojej sytuacji ksiądz zgodził się na modlitwę. Poprosił jeszcze dwóch wstawienników, żeby poszli z nami do kaplicy. Usiadłam na krześle przed ołtarzem, a obok mnie siedział mój mąż. Nie uwierzycie, co się stało! Kiedy wstawiennicy zaczęli się nade mną modlić, poczułam palące ciepło, które przeszywało całe moje serce. Naprawdę bardzo palące, jak ogień! Najpierw się przeraziłam, ale po chwili doświadczyłam spoczynku w Duchu Świętym. Wstawiennicy dalej się modlili, a ja leżałam jak niemowlę wtulona w ramiona mojego męża. Brak mi słów, aby opisać to uczucie… Po zakończonej modlitwie, ksiądz Wojtek spytał mnie jak się czuję. Pamiętam, że się rozpłakałam, nie potrafiłam nic odpowiedzieć. Zostałam jeszcze w kaplicy, aby podziękować za to, co się stało, a gdy tylko wyszliśmy z kaplicy, otrzymałam kolejny dar – dar radości. Śmiałam się jak małe dziecko! Zostałam uzdrowiona! Chciałam powstrzymać ten śmiech, żeby nie wzbudzać zainteresowania innych ludzi, ale nie potrafiłam. To było silniejsze ode mnie. Bóg czyni wielkie rzeczy dla nas!!!! Musimy Mu w pełni zaufać. To, co się stało ponad dwa tysiące lat temu – zesłanie Ducha Świętego – dzieje się również dzisiaj. Tylko wielu z nas nie jest tego świadomych. Dlatego tak ważne są nasze świadectwa, aby inni mogli dowiedzieć się, jak wspaniały jest Bóg!!! Duch Święty jest najcudowniejszym darem od naszego Ojca. Dlaczego tak rzadko korzystamy z Jego pomocy? Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Bóg zadaje nam tylko jedno pytanie: „Czy wierzysz, że potrafię to uczynić?”. Odpowiedz sobie sam/a na to pytanie. Ja Mu zaufałam, ale gdybym się poddała, gdybym na samym końcu zwątpiła, prawdopodobnie dalej byłabym pogrążona w depresji.

Po powrocie z „Nowego Życia” moja rodzina pytała, co się ze mną stało. Nie mogli uwierzyć, że jeszcze w piątek byłam na dnie, bez siły do życia, a w niedzielę po południu tryskałam radością i zarażałam wszystkich optymizmem. To był naprawdę niezwykły CUD!!!!

Pan przemienił moje życie. Teraz staram się każdy problem, każdą sprawę powierzyć Jemu, bo wiem że Bóg pomoże mi zawsze i nawet jeśli czegoś nie potrafię zrozumieć, ufam Mu, bo On wie co jest dla mnie najlepsze.

Kiedy dowiedziałam się, że nie będziemy mogli mieć z mężem dzieci, długo nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Jeździliśmy po różnych klinikach leczenia niepłodności i za każdym razem nikt nie dawał nam szans na biologiczne dziecko. Co więcej, próby jakiegokolwiek leczenia niepłodności, groziłyby nawrotem choroby nowotworowej (mąż jest już zdrowy :) ). Kiedy widziałam kobietę w ciąży, wybuchałam rozpaczliwym płaczem. Oboje z mężem pochodzimy z wielodzietnych rodzin i nie wyobrażaliśmy sobie, że nie zostaniemy rodzicami. In vitro czy inseminacja nie wchodziły w grę ze względów religijnych, choć przyznam się, że nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego Kościół jest przeciwko inseminacji. Teraz już to wiem. Dopiero jak ten problem powierzyłam Panu, zaczęłam powoli akceptować tą wolę Bożą. Modliłam się jednak o to, żeby stał się kolejny cud. Bardzo pragnęłam zostać mamą. Wyobraźcie sobie, że podczas jednej z wieczornych modlitw miałam bardzo intensywne przekonanie, że będę miała dziecko. To przekonanie było tak intensywne, że poprosiłam męża, aby kupił mi test ciążowy. Mąż poszedł do apteki, a kiedy wrócił, od razu pobiegłam do łazienki z przekonaniem, że jestem w ciąży. Czekałam cała podekscytowana na wynik… Wynik okazał się negatywny. Pomyślałam sobie: „Co jest grane? Panie Boże, o co chodzi? Dlaczego dajesz mi tak silne znaki, a potem okazuje się, że nic z tego? Jak ja wyglądam teraz przed Damianem? Za chwilę zadzwoni do szpitala psychiatrycznego, żeby mnie odwieźli w kaftanie…”. Ale nic podobnego! Bóg jak coś obieca, to słowa dotrzymuje! Na krótko od tego wieczoru, zaczęłam mieć pragnienie adopcji dziecka. To pragnienie stawało się coraz silniejsze, aż w końcu przełamałam się i porozmawiałam o tym z mężem. Mąż potrzebował trochę czasu, aby dojrzeć do tej decyzji, ale czekałam cierpliwie. Zaadoptowaliśmy śliczną 9-miesięczną dziewczynkę, która jest naszym oczkiem w głowie. Nie wyobrażamy sobie innej decyzji…Co więcej, myślimy o adopcji kolejnego dziecka, ale wszystko w swoim czasie :) .

Moje życie nie jest idealne. Ciągle jeszcze łapię się na tym, jaka jestem słaba, zło jest, niestety, silne, ale walczę każdego dnia. Próbowałam wstąpić do jednej z wspólnot modlitewnych, ale nie mogłam się tam odnaleźć. Na dzień dzisiejszy moim miejscem jest Brzezie. Tam jest mój drugi dom. Jest to miejsce, gdzie czas zatrzymuje się w miejscu, gdzie czuję się dobrze jak nigdzie indziej.

Kiedyś miałam problem z czcią Matki Bożej. Starałam się przełamać i próbowałam na własną rękę zwalczyć niechęć do Niej. Mimo wszelkich prób, modlitwa Zdrowaś Maryjo była dla mnie wielkim wyzwaniem. Czasem nawet podczas tej modlitwy w myślach narzucały mi się wulgaryzmy. Wiem, że to wszystko była sprawka „złego”. I po raz kolejny powierzyłam tę sprawę Panu. Dzisiaj mam wręcz pragnienie codziennej modlitwy różańcowej. Matka Boża pomogła już wielu ludziom i wyprosiła u swego Syna wiele łask, wystarczy poczytać świadectwa osób, które odmawiały „Nowennę Pompejańską”.  Mnie także umacnia każdego dnia.

Powiem tak. Bez Boga nie wyobrażam sobie mojego życia. Może nawet już by nie było mnie na tym świecie. Ogłosiłam Boga królem w każdej dziedzinie mojego życia. Wiem, że z Nim mogę wszystko, a bez Niego nic nie znaczę. Cudowne jest to, że dzięki temu, jak Pan działa w moim życiu, już dwie osoby, które były daleko od Boga, zaczęły się modlić, a jedna, tak jak ja, oddała swoje życie Jezusowi, i za to Chwała Panu!  Tą osobą jest moja przyjaciółka Martyna. Dała się przekonać i w tym roku pojechała ze mną do Tychów na kurs „Nowe Życie” (pojechałam z nią, aby dotrzymać jej towarzystwa). Ktoś mi zadał pytanie, po co tam jadę, jeżeli już byłam na tym kursie. Powiem Wam, że doświadczyłam tam takiej miłości Bożej, jakiej się nie spodziewałam. Bóg wie, czego każdy z nas potrzebuje. Wystarczy wyciągnąć ręce, aby otrzymać obfitości łask. Teraz obie z Martyną wzajemnie umacniamy się w wierze, razem jeździmy na czuwania i jestem bardzo wdzięczna Panu, że postawił ją na mojej drodze  życia.

Nie jest też tak, że nagle nasze problemy znikną i wszystko jest jak w bajce. Problemy zostają – i te mniejsze, i te większe. Ale oddając wszystkie sprawy Bogu, możemy żyć pełnią życia. Ja osobiście mam wiele spraw, które powierzyłam Jezusowi. Do dziś modlę się o uzdrowienie z nerwicy. Ufam Panu, że kiedyś zabierze ode mnie ten problem, ale jeżeli to ma być mój krzyż i taka jest wola Boga, to ją w pełni akceptuję. Wierzę, że cierpienie ma głęboki sens.

„Twe drogi są najlepsze, najlepsze dla mnie są…
Ty Panie wiesz najlepiej, co dla mnie dobre jest…”

Kasia