Ja trzymam klamkę, kochanka męża mnie szarpie, a mąż stoi obok

publikacja 29.06.2016 12:20

Nie zdawałam sobie sprawy z siły sakramentu małżeństwa.

Ja trzymam klamkę, kochanka męża mnie szarpie, a mąż stoi obok

Jestem mężatką już 22 lata. Oboje z mężem pochodzimy z rodzin katolickich. Nie wiem, kiedy mąż odszedł od kościoła, prawdopodobnie w szkole średniej. Ja odsunęłam się po poznaniu męża, jak wyprowadziłam się z domu do niego. Nie byliśmy wtedy małżeństwem.

Ślub odbył się dzięki naciskom naszych mam, myślę że ja też tego chciałam, ale jestem osobą mało zdecydowaną i naciski pomogły. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z mocy tego sakramentu.

Po 2 latach małżeństwa urodziłam pierwsze dziecko, chłopca, zaraz po tym drugie, dziewczynkę. Przechodziłam depresję poporodową, przedłużającą się. Czułam się opuszczona i przygnieciona obowiązkami, mąż ciągle w pracy, bo ktoś musiał zarabiać. Ukrywałam swoją depresję. Coraz częściej dochodziło w weekendy do awantur (to ja byłam agresorem), wyrzucałam mężowi, że go ciągle nie ma. W tym wszystkim nie było Boga. Czasami po takiej awanturze piłam alkohol, ale zawsze później było mi bardzo wstyd i takie sytuacje były rzadkością.

Kiedyś, gdy mąż był w pracy, przyszedł pod nasz dom jakiś facet i zadzwonił domofonem, przedstawił się jako mąż znajomej z pracy mojego męża. Bałam się go wpuścić do domu. Zaczął więc opowiadać mi swoje rewelacje przez domofon. Opowiadał mi, jak mój mąż zdradza mnie z jego żoną. Oczywiście na te rewelacje mój mąż wyparł się wszystkiego i stwierdził, że on tylko z nią rozmawiał i podnosił na duchu, bo mają problemy, a jej mąż jest chorobliwie zazdrosny i wymyśla głupoty. Czułam, że zdrada może być prawdą, ale świadomie podjęłam decyzję, że trzymam się wersji mojego męża, tak było dla mnie bezpieczniej, odsunęłam od siebie świadomość zdrady męża i starałam się żyć jak dotychczas. To było wielkie tchórzostwo z mojej strony i wiedziałam o tym.

Boga cały czas nie było w naszym życiu. Nie chodziliśmy do kościoła, nie modliliśmy się. Pojęłam próbę chodzenia do kościoła z dziećmi (miały około 3 i 4 lata) w niedzielę. Szybko się poddałam, ciągle tylko sobie dokuczały i przeszkadzały innym, było mi wstyd za nie i nie umiałam ich uspokoić.

Trochę odżyłam, gdy wróciłam do pracy, ale zaraz następna porażka - zwolnienie.

Męża dalej nie było w domu, przychodził jak do hotelu, najeść się i spać. I ciągle taka szarówka, bez zmian. Dostałam pracę i znów było lepiej, odżyłam. Dzieci były większe, nie wymagały już takiej opieki jak kiedyś. W stosunkach z mężem też było nieźle. Ja go zawsze bardzo kochałam, to był mój pierwszy chłopak i jedyny. Denerwowało mnie zawsze, że mąż swój czas wolny poświęca innym (miał dużo znajomych z pracy) i zawsze musiał komuś pomóc. Żeby był zazdrosny, czasami po pracy łaziłam po mieście albo po sklepach, żeby myślał, że też spędzam czas z kimś innym. To było głupie. Nie umiałam z nim szczerze porozmawiać, wydawało mi się, że zupełnie nadajemy na innych falach. Często też się obrażałam. W sypialni było nieźle, choć czasem robiłam mu na złość. Miałam przebłyski natchnień. Zawsze wierzyłam w Boga i życie nadprzyrodzone, i jak już nie wiedziałam, co mam zrobić, to zwracałam się właśnie do Boga. Gdzieś w głębi mnie tkwiło przekonanie, że w trudnych chwilach mogę liczyć na Boga.

Miałam takie chwile, że uświadamiałam sobie moje uzależnienie od męża, że postawiłam go na piedestale i traktowałam go jak Boga. Nie wyobrażałam sobie życia bez mojego męża.

Byłam też trochę nieporadna życiowo, nienawidziłam załatwiać spraw urzędowych. Mieliśmy niepisany podział obowiązków, mąż robił zakupy i opłaty, a ja resztę: sprzątanie, gotowanie zajmowanie się dziećmi. Myślałam, że nie poradziłabym sobie bez niego.

Byłam zazdrosna o mojego męża, choć on tego nie widział (była to cicha zazdrość w moim sercu).

Z tej zazdrości i poczucia braku zainteresowania z jego strony chciałam, żeby poczuł to samo co ja czuję, łudziłam się, że wtedy będzie o mnie zabiegał.

Mniej więcej wtedy zaczęłam odmawiać wieczorem przed snem Pod Twoją Obronę... i poprosiłam dzieci, żeby też odmawiały - ale one nie chciały, nie zmuszałam.

Do mojej pracy przyszedł nowy pracownik, na wyższe stanowisko od mojego. Jak go pierwszy raz zobaczyłam, to bardzo mi się spodobał, sprawiał wrażenie spokojnego i wrażliwego faceta. Zafascynował mnie i dużo o nim myślałam, ale nigdy nie posunęłam się ponad to. Teraz to była moja odskocznia od szarówki dnia codziennego, bujałam w obłokach. W myślach nieraz zdradzałam mojego męża. Aż przyszedł dzień, kiedy wyobraziłam sobie, co poczułby mój mąż, kiedy naprawdę bym go zdradziła. Bardzo nie podobało mi się to uczucie i kategorycznie stwierdziłam, że nigdy nie zdradzę mojego męża i że to jego naprawdę kocham. Od tamtej pory nie miałam już natrętnych myśli o innych mężczyznach. Nasze pożycie z mężem naprawdę zaczęło się układać, już nie było żalów czy złości, było zaufanie i współpraca.

W firmie zaczęły się zwolnienia grupowe i straciłam pracę. Nie mogłam się pozbierać, ale mój mąż mnie wspierał i nawet dość szybko udało mi się znaleźć pracę. Ale nie była to wymarzona praca i też mało zarabiałam.

Mniej więcej wtedy wróciłam na łono Kościoła. Chodziłam w niedzielę na mszę, ale rzadko do spowiedzi i komunii. Doszłam do wniosku, że samo uczestnictwo we mszy nic mi nie da. Postanowiłam co miesiąc się spowiadać i przystępować do komunii. Było ciężko, miesiąc szybko mijał i nie udawało mi się raz w miesiącu wyspowiadać, miałam z tym trudności.

Udało mi się znaleźć pracę lepiej płatną w moim zawodzie, byłam szczęśliwa. W domu dalej dobrze się układało, i z mężem, i z dziećmi, które zaczęły ze mną chodzić do kościoła. Syn, co prawda, chodził sam lub z kolegą. Tak naprawdę nie wiem czy byli na całej mszy, czy dla świętego spokoju tylko pokazywali się w kościele.

Po około roku pracy znowu były zwolnienia i straciłam pracę, na szczęście prawie od razu dostałam w zawodzie pracę u znajomego w małej kameralnej firmie. To był czas kiedy zaczęło się dziać dużo w moim życiu duchowym.

Do pracy musiałam spory kawałek dojść i codziennie po pracy całą drogę rozmyślałam. Zaczęłam częściej przystępować do komunii i dużo myślałam o Bogu.

I owocem rozmyślań była moja deklaracja (Duch Święty zadawał mi pytania, teraz to wiem, wtedy nie wiedziałam, myślałam że prowadzę dialog sama ze sobą) czy wierzę w Boga? Czy chcę żyć z Bogiem? Odpowiedziałam że tak. Ale czy wiem, że wiąże się to z niesieniem krzyża? Odpowiedziałam, że tak, wiem, ale mam prośbę, by ten krzyż nie wiązał się z pracą zawodową.

Po tym w domu zaczęło się psuć, ale ja tego od razu nie zauważyłam, coraz więcej mój mąż wymagał ode mnie. Doszło do tego, że robiłam już wszystko: sprzątanie, gotowanie, pranie, zakupy, opłaty i wszystko, co było związane z dziećmi. Byłam zmęczona i na nic nie miałam czasu, jedyny czas dla mnie, to te 15 min. drogi z pracy do pociągu, kiedy wszystko mogłam sobie poukładać w głowie.

Mężowi psuła się komórka i zaczął naciskać, żebym mu wzięła nową, bo umowa moja mi się kończyła. Wzięłam mu komórkę na mój abonament.

Mój mąż zaczął dostawać dużo esemesów i krył się z tym, prześladował mnie dźwięk esemesa, to była jakaś paranoja. Już wszyscy znajomi pytali się, z kim on tak esemesuje, jak zwykle tłumaczył się, że ktoś ma problemy i musi mu pomóc. Czułam, że coś jest nie tak.

Zaczęłam bać się telefonów od męża, bo dzwonił tylko wtedy, kiedy chciał wyładować na mnie swoją złość, ciągle był niezadowolony i wściekły.

Nasze pożycie umarło.

Pewnego dnia wracam z pracy i idę do pociągu, i znowu głos w mojej głowie mówi mi, że coś jest przede mną zakryte i wtedy miałam odczucie, jakbym miała zarzucony koc na głowię i idę przykryta tym kocem. Nawet się rozejrzałam dookoła, czy ja przez ten koc wszystko widzę, to był przeźroczysty koc, ale tak silne wrażenie przykrycia, że uwierzyłam że tak właśnie jest.

Długo zastanawiałam się, czy sprawdzić, z kim tak koresponduje mój mąż. W końcu weszłam na moje konto telefoniczne w internecie i sprawdziłam, jaki to numer, ale on mi nic nie mówił. Zdarzyło się, że mąż zapomniał komórki, jak poszedł się kąpać i sprawdziłam w telefonie, oczywiście kobieta.

Zaczęłam go maglować i wypytywać, nie pękł, nie przyznał się do zdrady.

Na szczęście dzieciaków nie było w domu, bo to już był początek wakacji. Następnego dnia zaczęłam mu wmawiać, że wczoraj już mi się przyznał do zdrady, że bez sensu idzie w zaparte skoro już to powiedział. On był już tak skołowany tymi kłamstwami, że się przyznał. Wtedy stało się coś niespodziewanego, koc z głowy jakby został mi zdjęty i zalała mnie fala miłości i pewność, że to miłość jest w życiu najważniejsza i wszystko wydało mi się mało znaczące i nieważne, liczyła się tylko miłość. Wtedy myślałam, że chodzi o miłość do mojego męża, teraz wiem, że chodzi o Boga, bo Bóg jest miłością i On jest najważniejszy. Nie zrobiłam awantury, byłam otulona miłością i nie czułam złości ani rozpaczy, czułam jednocześnie miłość, smutek i chciałam zrozumieć, co się stało. Normalnie zaczęłam rozmawiać z mężem i stwierdziłam na końcu: „Ty się zakochałeś” - i dopiero dotarło do mnie, że go tracę.

Nie miał się gdzie wyprowadzić, bo ona mieszkała z wujkiem i właśnie szukała mieszkania do kupienia.

Powiedziałam, że przez miesiąc może z nami mieszkać. Nie było to dla mnie proste, mieszkanie z osobą, którą się kocha i nie można się do niej przytulić, ani dzielić ze sobą trosk dnia codziennego, jest wyniszczające. Jest to stan, kiedy nie możesz jeszcze kogoś opłakać i pożegnać, zamknąć ten rozdział, poukładać sobie wszystko na nowo w głowie, tylko codziennie tkwisz z otwartą raną i nie możesz jej nawet zabandażować, podleczyć, bo codziennie na nowo jest otwierana i jątrzona.

Umówiliśmy się, że będę dostawać na dzieci co miesiąc pieniądze i tak było.

Dotarło do mnie, że mój mąż chodzi głodny (nie jadł moich obiadów i naszego jedzenia), jak nam został obiad, to częstowałam go i zjadał.

Zdarzyło się, że chyba jego partnerka go wystawiła, nie odbierała telefonów i wtedy powiedział, że chciałby wrócić do mnie, jeżeli się zgodzę.

Zgodziłam się, ale byłam nieufna.

Przez dwa dni było w porządku (dalej czułam jakiś dystans do niego i była myśl, że muszę się z nim pożegnać i uwolnić się z niewoli, w jakiej byłam, tzn. uniezależnić się od niego). Następnego dnia on miał wolne, a ja szłam do pracy. Przez trzy godziny nie mogłam dodzwonić się do męża, sprawdziłam, z kim rozmawiał w internecie. Rozmawiał z nią. W tym dniu byliśmy zaproszeni na urodziny do córki jego siostry. Nie odzywaliśmy się do siebie (nie przyznawał się do spotkania z tamtą). Stwierdziłam, że to nie ma sensu i powiedziałam do jego siostry, że nie mam wyjścia, muszę go wyrzucić z domu. Pożegnałam się i wyszłam. Dogonił mnie samochodem, pojechaliśmy do domu i kazałam mu się spakować. Spakował się i wyszedł. Nie pamiętam dobrze, ile nocy przepłakałam, ale było ich mało - 2 lub 3. Szybko się pozbierałam, zaczęłam pogłębiać relacje z Bogiem i uczęszczać na takie spotkania-rekolekcje w moim kościele. Byłam na kilku mszach z modlitwą o uzdrowienie, w intencji mojego męża i tej dziewczyny. Bardzo szybko pogodziłam się z tą sytuacją i nawet byłam szczęśliwa. Docierały do mnie niewesołe informacje na temat męża, on miał zakaz kontaktu ze mną i prosił, żebym nie dzwoniła. Spotykał się czasem z dziećmi (które już miały po 17 i 18 lat), odbywało się to poza mną.

Raz, jak miał drugą zmianę, napisał do mnie esemesa i wtedy przegadaliśmy ze 2 godziny, nie był szczęśliwy, czuł się samotny i odizolowany od znajomych, okazało się, że zakaz kontaktów dotyczył również ich. Powiedziałam, że jak chce, to może wracać, i miał się przygotować do powrotu.

Przez jakiś czas nie miałam z nim kontaktu, nie szukałam go, było mi dobrze tak, jak jest.

Odwiedziłam naszych wspólnych znajomych i usłyszałam, że oni się z nim nie kontaktują, bo źle postąpił i że ich też prosił o niedzwonienie. Nasza wspólna przyjaciółka powiedziała, że w takim chorym układzie mój mąż się zmarnuje, że to go zniszczy.

Ja się przejęłam, nie chciałam, żeby cokolwiek mu się stało. I pomyślałam, że jest mi za dobrze samej z dziećmi i jest to ostatni dzwonek, żeby z tego komfortu zrezygnować. Postanowiłam pojechać po męża. Umówiłam się z nim w jego pracy, bo tylko tam mieliśmy szansę się spotkać, nie powiedziałam mu, o co chodzi. To była sobota, wzięłam ze sobą pojemnik z obiadem, myślałam, że może będzie głodny.

Powiedziałam mu, że tak naprawdę przyjechałam po niego i zabieram go do domu. Ucieszył się i sobie od serca porozmawialiśmy. On chciał to przeprowadzić po swojemu, ale ja się uparłam, że nie wracam bez niego do domu i pojechaliśmy do niej, to była bardzo późna pora około 12 czy 1 w nocy (tak późno kończył pracę). Trochę się obawialiśmy reakcji tej kobiety.

Jak weszliśmy, to mój mąż powiedział do niej, że przyprowadził gościa, na początku nie dotarło do niej, o co chodzi, ale jak dotarło, chciała mnie wyrzucić siłą z mieszkania. Ja powiedziałam, że przyjechałam po męża i bez niego nie wyjdę. Jak chce wzywać policję, to proszę bardzo i złapałam się klamki od jakichś drzwi. Sytuacja wydała mi się groteskowa, ja trzymam klamkę z całej siły, ona mnie szarpie za rękę, a mąż stoi obok. Zaczęłam się śmiać i powiedziałam, że zaraz wyjdę, ale z klamką. Momentalnie mnie puściła. Mąż poprosił, żebym poczekała na niego w samochodzie, on pakując się, porozmawia z byłą kochanką. Posłuchałam, modliłam się cały czas oczekiwania na różańcu, bałam się, że ona go przekabaci. Ale przyszedł z bambetlami i wróciliśmy do domu, mąż był wściekły na byłą kochankę, to mnie upewniło, że jest dobrze.

Przez jakiś czas jeszcze nękała go telefonami i prosiła żeby wrócił (ja drętwiałam ze strachu, ale mąż nie ukrywał tych rozmów i byłam ich świadkiem).

Wszystko zaczęło się układać, przez dwa lata żyliśmy w euforii zakochania jak małolaty, stopniowo euforia opadała, ale my jak prawdziwa rodzina kochamy się, współpracujemy, dzielimy troski, pomagamy sobie nawzajem. Jest to najlepszy okres naszego małżeństwa.

Zostałam uwolniona od uzależnienia od mojego męża, doznałam łaski umiejętności przebaczenia, już w dniu, kiedy się dowiedziałam o zdradzie, przebaczyłam mu i nie czuję najmniejszej urazy, gniewu czy krzywdy na myśl o tym, co się stało, nigdy nie wypominam tego mężowi, to już zostało przebaczone i wymazana została wina. Nie czuję najmniejszej zazdrości o męża, zostałam uwolniona także od niej. Czuję za to wielką więź z mężem i pełne zaufanie do niego.

Codziennie modlę się za tą dziewczynę, która, myślę, najbardziej z nas potrzebuje pomocy.

Powoli staram się nawracać męża na naszą wspaniałą wiarę. Wieczorami mąż modli się, czego nigdy nie robił, bywa ze mną w kościele, od bardzo wielu lat nie był, namawiam go delikatnie na spowiedź, ale wiem, że potrzebuje jeszcze czasu. Już mi obiecał, że w końcu pójdzie, jestem cierpliwa. Czasem rozmawiam z nim o Bogu, przemycam informacje. Zaakceptował mój tryb życia (częste wizyty w kościele, i modlitwy w domu). Kupił mi kropielnicę na wodę święconą i mamy taką w domu przy drzwiach wyjściowych i cała rodzina z niej korzysta. Mam wrażenie, że on wierzy w to wszystko, co mu mówię o Bogu i życiu nadprzyrodzonym, ale boi się, i nie może przełamać się wewnętrznie do generalnej spowiedzi. Ale ja jestem spokojna, ofiarowałam Jezusowi całą moją rodzinę i widzę, że działa. Któż zatroszczyłby się bardziej o nas, jak nie Jezus Chrystus. On wie najlepiej, co nam potrzeba i zna nas dużo lepiej niż my sami. Codziennie rozmawiam z Jezusem, o wszystkim Mu opowiadam i codziennie dziękuję, że jest moim najlepszym przyjacielem.