W Jego ranach nasze zdrowie

ks. Tomasz Jaklewicz


|

GN 13/2015

publikacja 26.03.2015 00:15

Niektóre sceny z „Pasji” są nie do wytrzymania. Widz zamyka oczy. Izajasz ma rację: „tak nieludzko został oszpecony Jego wygląd… Jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa”. Po co to wszystko? 


W Jego ranach nasze zdrowie PHILIPPE ANTONELLO /ICON DISTRIBUTION INC./east news

Po raz pierwszy w życiu podczas śpiewania Gorzkich Żali z oczu popłynęły mi łzy. Może się starzeję.
Jako młody ksiądz odnosiłem się krytycznie do pobożności ludowej, emocjonalnej, ckliwej. Z wiekiem coraz bardziej rozumiem, że nie można lekceważyć uczuć. One mają swoje ważne miejsce w religijności, są potrzebne. Zestrojenie serca z cierpieniami Jezusa ma swój głęboki sens. „Gorzkie Żale przybywajcie, serca nasze przenikajcie”. Rzecz nie w tym, aby ronić tylko łzy nad Jezusem, by rozważać, jak Go bolało. Chodzi o to, by swój smutek zjednoczyć z Jego smutkiem, swoją samotność z Jego samotnością, swój ból z Jego bólem. By tak się stało, czasem konieczny jest wstrząs. „Uderz, Jezu, bez odwłoki w twarde serc naszych opoki!”.

Tak, uderz! Spojrzenie na ubiczowanego, ukoronowanego cierniem, wleczonego na Golgotę, przybijanego do drzewa, konającego... To musi zaboleć. Nie wiem, o czym myślał Mel Gibson, kręcąc „Pasję”. Można się spierać, czy nie za dużo w tym filmie dosłowności, okrucieństwa, krwi, rozdzieranego ciała… Niezależnie od tego, jak oceniamy sam film, to przecież musiało być jakoś tak albo bardzo podobnie.


Między medycyną a mistyką


Medycyna na podstawie Ewangelii i świadectwa Całunu Turyńskiego potrafi opisać dość precyzyjnie fizyczną stronę cierpień Jezusa. Teologia podkreśla, że chodzi o miłość, która zbawia, a nie o samo cierpienie. Ale Jezus zbawia nas nie mimo bólu, ale przez ból. Nie obok cierpiącego ciała, ale w swoim cierpiącym ciele, w swoim umieraniu. W Wielki Piątek słyszymy w liturgii wezwanie do adoracji: „Oto drzewo krzyża, na którym zawisło zbawienie świata”. Odpowiadamy: „Pójdźmy z pokłonem”. Ostatecznie nie chodzi o same analizy medyczne czy teologiczne. Chodzi o spotkanie, które nami wstrząśnie. Patrzeć na krzyż po to, by uwierzyć, zapłakać i ucałować, czyli ukochać „Tego, którego przebili”. 
Święta Teresa z Ávila narodziła się na nowo dzięki takiemu spotkaniu. Pisze: „Pewnego dnia zdarzyło mi się, że wszedłszy do kaplicy domowej, ujrzałam obraz sprowadzony na jakąś uroczystość… Obraz ten przedstawiał Chrystusa, całego okrytego ranami, tak wiernie oddanego, że na widok Jego moja dusza wstrząsnęła się do głębi, oglądając Pana w takim stanie, bo obraz ten żywo przedstawiał, co Chrystus Pan dla nas wycierpiał. Tak wielki ogarnął mnie żal na myśl, jak źle odwdzięczyłam się za te rany, że zdawało mi się, iż serce we mnie pęka. Rzucając się przed Nim na kolana, z wielkim płaczem błagałam Pana, by mnie tak umocnił, abym już Go nie obrażała”. Nie ma nic ważniejszego niż to. 


Historia choroby Ukrzyżowanego


Ewangeliczny opis męki i śmierci Jezusa nie koncentruje się na fizycznym aspekcie cierpień Zbawiciela. Piłat „kazał Go ubiczować”. Tylko tyle mówi Pismo Święte o biczowaniu. Historycy opisują dokładnie, na czym polegała ta kara. Podobnie rzecz ma się z ukrzyżowaniem, które w starożytności uchodziło za jedną z najokrutniejszych tortur. Józef Flawiusz pisał, że to „najbardziej wstrętna ze śmierci”. Niemym świadkiem cierpień Jezusa jest Całun Turyński. To, co wiemy o cierpieniach Człowieka z Całunu, odpowiada opisom Ewangelii. Nawet jeśli ktoś uważa, że to fałszywa relikwia, to jednak to płótno nie jest dziełem malarza, ale autentycznym zapisem ran człowieka ubiczowanego, z cierniem na głowie, ukrzyżowanego. 
Profesor Władysław Sinkiewicz, lekarz, opisał bardzo dokładnie medyczną stronę umierania Jezusa. Najpierw była tortura psychiczna w Ogrójcu. Gdy Jezus się modlił, „jego pot był jak gęste krople krwi” (Łk 22,44).

Medycyna opisuje przypadki tzw. haematidrosis (krwawego potu). Noc z czwartku na piątek Jezus spędził w lochu. Jego organizm był z pewnością odwodniony. Po przesłuchaniu i procesie nastąpiła egzekucja. Biczowanie zgodnie ze zwyczajem bywało „wstępem” do ukrzyżowania. Skazańca obnażano, przywiązywano do słupa z rękami wzniesionymi do góry. Razy zadawali dwaj żołnierze. Od ich nastawienia do ofiary i tężyzny fizycznej zależała ilość oraz intensywność uderzeń. Całun pokazuje 121 ran. Uczeni z układu ran wywnioskowali, że Jezus był pochylony, a biczowały Go dwie osoby, wyższa i niższa. Uderzenia spadały na plecy, klatkę piersiową, szyję, kończyny. Bicze zakończone były metalowymi kulkami lub kośćmi zwierzęcymi, dlatego wyrywały kawałki ciała, aż do kości. Między żebrami przebiegają nerwy, żyły i tętnice, które były narażone na uszkodzenie.

Biczowanie powodowało potworny ból, utratę krwi, mogło prowadzić do pourazowego zapalenia płuc lub opłucnej. Koronowanie cierniem było „przywilejem” samego Chrystusa. Korona miała kształt czepca na całej głowie. Całun pokazuje 13 przekłuć głowy z przodu i 20 z tyłu, nie pokazuje tych z boków. W sumie mogło ich być około 50. Mogły zostać uszkodzone gałązki nerwu trójdzielnego, co powoduje jeden z najbardziej trudnych do zniesienia bólów. Całun świadczy też o tym, że twarz Jezusa była zmasakrowana. Miał złamany nos, ranę idącą od nosa do oczodołu, z krwiakiem uniemożliwiającym widzenie na jedno oko, pękniętą żuchwę. To mógł być efekt uderzenia kijem w twarz lub upadków w drodze na Golgotę. 
Prawdopodobnie krzyż Jezusa miał kształt litery T, pionowa belka wysokości ok. 2,4 m oraz pozioma ok. 1,8 m. Cały krzyż mógł ważyć ok. 150 kg. Nikt zdrowy by go nie uniósł, dlatego skazańcy dźwigali samą belkę poziomą.

Całun pokazuje liczne ślady głębokich ran na ramionach, zwłaszcza na prawym, co sugeruje niesymetryczne umocowanie belki ważącej około 60 kg. Skazaniec nie mógł amortyzować upadku ani podpierać się ręką, upadał na kolano lub na twarz. Epizod z Szymonem z Cyreny dowodzi, że Jezus nie był zdolny donieść krzyża na miejsce straceń. Prawdopodobnie na ostatnim odcinku drogi był wleczony.
W 1968 r. odnaleziono koło Jerozolimy szkielet osoby ukrzyżowanej kilkadziesiąt lat po Chrystusie. Zauważono ślady po gwoździach, długości ok. 14 cm i średnicy ok. 1 cm. Tak potężne gwoździe wbijano w nadgarstki. Być może oszczędzały kości, ale naruszały okostną i gałązki nerwu pośrodkowego. Urażenie tego nerwu powoduje rozrywający ból ramion sięgający kręgosłupa. Wykrzywione palce ukazane na słynnym obrazie Grünewalda to prawdopodobny skutek takiego urazu. Stopy przybijano do przedniej części belki, nogi musiały być zgięte w kolanach, a stopy zgięte na bok. Gwoździe prawdopodobnie uszkadzały zarówno nerw strzałkowy, jak i gałązki nerwu podeszwowego, co powodowało rozdzierający ból, który jest trudny do opanowania nawet środkami narkotycznymi.


Śmierć krzyżowa była torturą rozciągniętą w czasie, bo konanie mogło trwać nawet trzy dni. Zwisanie ciała powodowało ustawienie klatki piersiowej w pozycji wdechowej. Aby wykonać wydech, skazaniec musiał się unieść, opierając się na nogach. To powodowało przeszywający ból przebitych stóp i nadgarstków. Unoszenie ciała było ograniczone. Skazaniec oddychał płytko, powoli się dusił. Następowało zwiększenie stężenia dwutlenku węgla we krwi, co prowadziło do kwasicy, która z kolei powodowała ból mięśni całego ciała. Skazaniec wznosząc się, tarł poranionymi plecami o nieociosane drewno belki. Wykonawcy egzekucji musieli potwierdzić śmierć. Agonię skracano, łamiąc nogi poniżej kolan. Ponieważ zbliżał się szabat, tak się właśnie stało w Wielki Piątek. Jezusa to ominęło, bo już nie żył. Potwierdzeniem śmierci był cios włócznią. Dlaczego ślad rany na wszystkich wizerunkach widoczny jest po prawej stronie, skoro serce jest po lewej? Serce jest chronione mostkiem, więc łatwiej dosięgnąć je z boku po skosie. Święty Jan pisze, że z boku wypłynęła krew i woda. Z medycznego punktu widzenia było raczej odwrotnie, najpierw wypłynął płyn wodnisty gromadzący się w opłucnej, a później krew z prawej komory albo z osierdzia.


Ciało jest osią zbawienia


Profesor Sinkiewicz kończąc ten medyczny opis dodaje: „Jako medyk dziwię się, że Jezus wytrzymał tak wiele. Tłumaczę to sobie tak, że Bóg-człowiek wziął na siebie więcej, niż zwykły człowiek mógłby wytrzymać. To potwierdzenie wielkości, ogromu Jego ofiary. Teraz inaczej przeżywam Gorzkie Żale czy Drogę Krzyżową. To już nie są dla mnie lukrowane nabożeństwa. Rozumiem lepiej cenę naszego zbawienia”. Tu już nie mówi tylko lekarz, ale człowiek wiary. Można się oburzać na Gibsona, że sceny biczowania czy krzyżowania odtworzył zbyt drastycznie. Ale ostatecznie nie o estetykę tu chodzi, ale o mój stosunek do Jezusa, do Jego krzyża oraz do cierpienia własnego i innych. Rany Jezusa nie były metaforą, były prawdziwe. Bolały naprawdę i to potwornie. Moje grzechy ranią nie tylko bliźnich, mnie samego, ale i Jego. Boga, który w ludzkim ciele poczuł ból zdradzonej miłości. 
Pisał w III wieku Tertulian: „Caro cardo salutis”, czyli dosłownie: „Ciało jest zawiasem zbawienia”.

Jezus zbawił nas w swoim ludzkim ciele. Sedno nie leży w bólu, można sobie wyobrazić tortury jeszcze bardziej wyrafinowane. Okrutna ludzka wyobraźnia jest nieskończona, a „ciało jest bolesne”, jak pisała Wisława Szymborska. Ciało „ma cienką skórę, a tuż pod nią krew, ma spory zasób zębów i paznokci, kości jego łamliwe, stawy rozciągliwe. W torturach jest to wszystko brane pod uwagę” („Tortury”). Równie bolesne, a czasem i bardziej, są rany duchowe. One także należą do tajemnicy krzyża. Jezus poznał smak lęku, opuszczenia, niezrozumienia, niesprawiedliwości, zdrady. Gorycz samotności, bezradności, smutku, a nawet rozpaczy. 


Cierpienie jest złem. Ono nie uszlachetnia tak po prostu. Przeciwnie, może degradować człowieka fizycznie, psychicznie, duchowo. Ale pozostaje zawsze częścią życia. Kiedy ado­rujemy krzyż naszego Pana, nie wynosimy na ołtarze ani bólu, ani śmierci. Adorujemy miłość, która jest gotowa cierpieć, która daje siebie do końca, która jest silniejsza od bólu. Wielbimy miłość, która może nadać sens cierpieniu. Sławimy miłość, która jest większa niż grzech i śmierć. 
Kiedy słyszymy o tylu rodzajach bólu, których doznał Jezus, pomyślmy, że w Jego krzyżu w duchowym sensie mieszczą się wszelkie ludzkie cierpienia. Wszystko to, co nas boli (fizycznie, psychicznie, duchowo), boli i Jego. Nasze rany są i Jego ranami. On to wszystko na siebie wziął, wycierpiał, zbawił. Tak prorokował Izajasz: „Lecz On się obarczył naszym cierpieniem, On dźwigał nasze boleści, a myśmy Go za skazańca uznali, chłostanego przez Boga i zdeptanego. Lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie” (Iz 53,4-5).


Krzyż Jezusa jest lekarstwem i nadzieją. Zwłaszcza w spotkaniu z ludzkim cierpieniem. Chrześcijanie nie lubują się wcale ani w bólu, ani w krwi. Powinniśmy ograniczyć cierpienie, walczyć z nim, podkreśla Benedykt XVI. Ale nie możemy go tak po prostu wyeliminować. Bo „właśnie tam, gdzie ludzie… starają się uchylić od wszystkiego, co może powodować ból, tam, gdzie chcą zaoszczędzić sobie wysiłku i bólu związanego z prawdą, miłością, dobrem, staczają się w życie puste, w którym być może już prawie nie ma bólu, ale coraz bardziej dominuje mroczne poczucie braku sensu i zagubienia. Nie unikanie cierpienia ani ucieczka od bólu uzdrawia człowieka, ale zdolność jego akceptacji, dojrzewania w nim, prowadzi do odnajdywania sensu przez zjednoczenie z Chrystusem, który cierpiał z nieskończoną miłością” („Spe salvi”). Poza Chrystusem cierpienie może zdeptać człowieka, zetrzeć na proch. Ból przeżywany z Nim zamienia go w modlitwę, ofiarę, miłość, drogę do zmartwychwstania…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.