Kiedy spoglądam na karty Ewangelii i szukam tam momentów, w których Jezus wyraźnie dystansuje się od świata, widzę kilka obszarów „konfliktu”. Pierwszym z nich jest dla mnie rozumienie władzy („nie tak będzie między wami”).
16.01.2025 16:02 GOSC.PL
Ogromną radość sprawiła mi lektura niedawnego felietonu prof. Jacka Wojtysiaka na łamach portalu Gościa Niedzielnego, w którym to tekście polemizował z tezami, które przedstawiłem tu przed kilkoma tygodniami w artykule „Wspólnota dzikich gęsi”. Powodów, aby się ucieszyć, było co najmniej kilka. Po pierwsze, ktoś czyta i się nie zgadza, co oznacza, że rodzi się przestrzeń do dialogu. Po drugie, czyta uczciwie i rzetelnie referuje tok rozumowania, który przedstawiłem w tekście, co z kolei stanowi dowód wzajemnego szacunku i stanowi dobry punkt wyjścia do dalszej rozmowy. Po trzecie wreszcie, ta debata odbywa się na łamach katolickiego portalu, a dziś ze świecą szukać miejsc, niestety także w Kościele, gdzie toczyłaby się otwarta, ożywiona dyskusja wokół ważnych spraw. Stąd korzystając z okazji – ogromne kudos dla redakcji. Tym bardziej, że to nie pierwsza polemika do moich felietonów, która ukazała się na portalu Gościa.
Nie będę ukrywać, że przedmiot naszej polemiki z prof. Wojtysiakiem, czyli spór wokół problematyki hierarchii w Kościele oraz społeczeństwie, uważam za jeden z najistotniejszych wyzwań współczesności, gdzie nie ma jednoznacznych odpowiedzi i jesteśmy zdani na poszukiwanie. Zresztą podobnie widzi to w moim odczuciu papież Franciszek, bo w końcu synod o synodalności w gruncie rzeczy dotyczy właśnie rozumienia władzy w Kościele. Spór o klerykalizm – nie tylko o to, czym jest, ale także, a może przede wszystkim, jak oceniamy jego skutki, jawi się jako fundamentalny dla ziemskiej przyszłości chrześcijaństwa (z pełną świadomością, że to Bóg jest ostatecznie Panem historii). Tak też czytam polemikę z szeroko rozumianą postawą reprezentowaną przez ks. Tomasza Halika, która ukazała się na portalu „Gościa” piórem ks. prof. Jerzego Szymika.
Korzystając z gościnnych (nomen omen) łam chciałbym się odnieść zbiorczo do obydwu wspomnianych tekstów, bo poza podejściem do kapłaństwa, hierarchii i synodalności dostrzegam tam jeszcze jeden wspólny rys. Jeśli dobrze odczytuję intencje obydwu autorów, starają się oni przypominać, że mamy jako chrześcijanie być znakiem sprzeciwu wobec świata. Choć istnieje wiele wyjaśnień przepowiedni Symeona o Jezusie jako „znaku, któremu sprzeciwiać się będą”, wszyscy chyba zgadzamy się, że chrześcijanie jako naśladowcy Mistrza mają być obecni w przestrzeni publicznej i dawać świadectwo. Chrześcijaństwo to w końcu nie jest religia prywatna, nawet jeśli w innym miejscu Jezus mówi o zamykaniu się na modlitwę w małej izdebce.
Stąd też pytanie o model publicznego zaangażowania chrześcijan musi stanowić jedno z kluczowych wyzwań dla każdego z nas, a tym bardziej duchownych czy katolickich publicystów. Często sam zadaję sobie pytanie, co to znaczy być dziś „znakiem sprzeciwu”. Potocznie w dyskusjach toczonych choćby w mediach społecznościowych rozumiane to jest jako sprzeciw wobec postępujących zmian kulturowych, w tym głównie zmian o charakterze obyczajowym. Nie twierdzę, że taka jest główna optyka moich polemistów, ale dość regularnie pod swoimi tekstami czy wpisami spotykam się właśnie z taką perspektywą prezentowaną przez moich rozmówców-adwersarzy. Innymi słowy, prędzej czy później, ale musi pojawić się temat choćby LGBT.
Rozumiem taką perspektywę, także dlatego, że faktycznie wydaje się ona oczywista. Mam jednak tę przypadłość, że oczywiste odpowiedzi mnie nie satysfakcjonują. Kiedy spoglądam na karty Ewangelii i szukam tam momentów, w których Jezus wyraźnie dystansuje się od świata, widzę kilka obszarów „konfliktu”. Pierwszym z nich jest dla mnie rozumienie władzy („nie tak będzie między wami”). Nie ukrywam, że może być to wynikiem mojego zawodowego spaczenia, gdyż w ramach pracy akademickiej zajmuje się problematyką ekonomii politycznej, ale mimo wszystko mam głębokie przekonanie, że właśnie podejście do władzy jest kategorią centralną, która przekłada się na całe mnóstwo innych obszarów, w tym ten „nieszczęsny” seks. Lubię bowiem przytaczać frazę przypisywaną Oskarowi Wilde’owi, który miał powiedzieć, że na tym świecie wszystko kręci się wokół seksu, za wyjątkiem seksu, bo w nim chodzi właśnie o... władzę.
Prof. Wojtysiak w swojej polemice argumentuje, że dziś Kościół traci swoją pozycję społeczną, do tego stopnia, że ścieżka powołania do życia konsekrowanego jawi się nie tylko jako mało atrakcyjna, co wręcz niebezpieczna. Mając na uwadze, że brakuje nam powołań, powinniśmy więc zrobić wszystko, aby podtrzymać pewną wyjątkowość tego wyboru. Inaczej zwyczajnie zabraknie chętnych, a my zostaniemy pozbawieni dostępu do Eucharystii i innych sakramentów. Argument jest prosty – jako chrześcijanie nie powinniśmy „dezawuować” sakramentu kapłaństwa, bo to podcinanie gałęzi, na której siedzimy.
Po części mogę się z taką perspektywą zgodzić. Zadaję sobie jednak pytanie, czy przypadkiem utrata społecznej pozycji przez Kościół oraz pędzące procesy sekularyzacyjne nie są spowodowane zbyt szczególnym traktowaniem duchowieństwa, czyli właśnie klerykalizmem. Może gdyby księża zeszli z piedestału, na który chcemy ich stawiać (czasem, a nawet coraz częściej wbrew ich woli, co słyszę od znajomych duchownych), zmieniłyby się i społeczne podejście do tej grupy, i determinanty wyboru takiej ścieżki życia. Może budowanie opowieści o „oblężonej twierdzy” to nie jest coś, co pomaga w rekrutacji (przepraszam za to słowo) dobrych kandydatów do służby w Kościele? Podobnie zresztą jak nie pomaga uwznioślanie albo deprecjonowanie innych życiowych powołań – mąż i ojciec nie jest przecież z definicji ani nikim lepszym, ani nikim gorszym od prezbitera.
To wcale nie musiałoby prowadzić, jak wskazuje w swojej polemice ks. prof. Szymik, choćby do zatracenia praktyki spowiedzi. Wręcz przeciwnie! Ksiądz żyjący w świecie, rozumiejący współczesne życie, nie tylko mógłby być znacznie lepszym spowiednikiem, ale i ludziom byłoby znacznie łatwiej mu zaufać. Mądrość zdobywana w codzienności mogłaby stanowić bowiem ogromną wartość dodaną i ułatwić spowiednikom bycie przewodnikami na krętych drogach życia. Jak zresztą wskazuje papież Franciszek w motu proprio „Ad theologiam promovendam”, dobra teologia powinna być „fundamentalnie kontekstualna” i uprawiana „metodą indukcyjną”. Jeśli dobrze to czytam, to nic innego jak właśnie zaproszenie do wyjścia z oblężonej twierdzy nieraz doktrynerskich przekonań.
Moje spojrzenie z oczywistych powodów jest bardziej socjologiczno-polityczne. Ale przecież także na gruncie teologiczno-filozoficznym toczy się dziś bardzo poważna debata o istocie kapłaństwa w Kościele, bo przecież problematyka klerykalizmu także o to mocno zahacza. Możemy się o to spierać, ale nie powinniśmy moim zdaniem od tej debaty uciekać. Moim zdaniem Ewangelia, a zwłaszcza chrześcijaństwo opisane w listach św. Pawła, jawią się bowiem jako mocno emancypacyjne i równościowe, a komponent hierarchiczny jest bardziej dziedzictwem feudalnych naleciałości, w których tkwimy do dziś. Z radością obserwuję odejście od hierarchiczności w relacjach małżeńsko-rodzinnych (choć wciąż wielu przygląda się temu z niepokojem) i widzę w tym prawdziwą szansę także dla Kościoła w innych obszarach jego życia.
Tak, rozumienie władzy w kategoriach niehierarchicznych stanowi dla mnie ogromny znak sprzeciwu wobec świata, który oparty jest na hierarchicznej władzy i przemocy. Podobnie jak ewangeliczne rozumienie sprawiedliwości (przypowieść o robotnikach ostatniej godziny), przebaczenia („77 razy” czy historia Dobrego Łotra), pokoju czy wreszcie odpowiedzi na zło i przemoc („zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące”). Jeśli wzięlibyśmy tak rozumianą Ewangelię na poważnie, stalibyśmy się wrogami publicznymi numer 1, bo podważylibyśmy zarówno całą nowożytną polityczność, jak i fundamenty systemu kapitalistycznego. Przy okazji zakwestionowalibyśmy też sporą część historycznego dziedzictwa Kościoła, ale może to jest ten moment, kiedy takie „przewietrzenie” (a słowo wiatr nie używam przypadkowo) jest potrzebne?
Rozumiem jakoś głosy tych, dla których przetrwanie świata zależy od zachowania czystości doktrynalnej. „Byleby sprawowana była Eucharystia, nawet jeśli nikogo już na niej nie będzie, a świat będzie uratowany”. Dla mnie Eucharystia jako przestrzeń spotkania z żywym Bogiem jest szalenie ważna, ale jak już wspominałem – liturgia to dzieło publiczne, doświadczane we wspólnocie i tworzone przez wspólnotę. Jak pisze zresztą Katechizm Kościoła Katolickiego, „liturgię celebruje cała wspólnota” (KKK 1136, KKK 1140) . I trzeba o tę wspólnotę zawalczyć. Dlatego zdecydowanie bardziej przemawia do mnie „rewolucyjne” wyzwanie, aby wstać z kanapy i robić raban. W codzienności. W niej może się okazać, że prawdziwy wróg jest zupełnie gdzie indziej, niż często się nam wydaje.
Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.