Synodalność uczy nas nowego spojrzenia na stare wyzwania. Zamiast zastanawiać się: „co zrobić, żeby młodzież nie naśmiewała się z Jana Pawła II i naprawdę go pokochała?”, może warto najpierw po prostu posłuchać samej młodzieży? Usłyszeć, czym ludzie dzisiaj żyją? Jaka jest ich wrażliwość? Co jest dla nich ważne? Czego się obawiają?
Głównym antagonistą kultowej sagi o Harrym Potterze jest najpotężniejszy czarnoksiężnik wszechczasów – Lord Voldemort. Zbrodnie, których dokonywał, czyniły go postacią tak straszną, że ludzie bali się wypowiadać nawet jego imię. Jego zwolennicy nazywali go zatem Czarnym Panem, a pozostali mówili o nim Sam-Wiesz-Kto lub Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Zastępowanie imienia eufemizmem nie sprawiało, że terror siany przez czarnoksiężnika stawał się mniejszy, ani – tym bardziej – nie powodowało zniknięcia jego postaci. Jednak dzięki pomijaniu imienia, oszczędzali sobie lękowych reakcji i atmosfery nerwowości, zawsze barwnie opisywanych przez J. K. Rowling.
Tabu, które ocala
Jak dla mnie, cały ten wątek jest poniekąd przedstawieniem w negatywie starotestamentalnej relacji między Bogiem a Narodem Wybranym. Boże imię JHWH wolno było wypowiedzieć wyłącznie arcykapłanowi i to raz w roku, kiedy w święto Jom Kipur wchodził do specjalnego miejsca w świątyni jerozolimskiej, zwanego Świętym Świętych i wypowiadał błogosławieństwo kapłańskie. Choć na co dzień Izraelici zastępowali własne imię Boga takimi imionami jak Adonai, Elohim, czy El Szaddaj, to JHWH nie stawał się przez to mniej obecny w ich życiu. Dzięki temu udawało się natomiast uniknąć inflacji szacunku dla żywego Boga.
Te dwa przykłady łączy oczywisty wspólny mianownik, który uważam za wskazówkę w kontekście wracających co jakiś czas w polskiej debacie kościelnej dyskusji o stosunku młodzieży do postaci św. Jana Pawła II. Słuchając kolejnych propozycji akcji, mających na celu ocalenie od zapomnienia i krzewienie dziedzictwa JP2 i widząc internetowe reakcje wyrażane najczęściej memem: „Więcej papieża – młodzież wytrzyma”, nasuwa mi się myśl, którą starałem się zilustrować dwoma obrazami otwierającymi ten tekst: niewymienianie kogoś z imienia nie musi świadczyć o nieobecności, czy zapomnieniu, a może być wręcz znakiem szacunku i szansą na ocalenie od wypaczeń. W kontekście papieża Polaka oczywiście nie chodziłoby o uczynienie z niego tabu, ale raczej o zastosowanie strategii, którą św. Ignacy Loyola opisywał w słowach: „Wchodzić cudzymi drzwiami, wychodzić swoimi”.
Znak nadziei i przerwana komunikacja
Gdyby trzeba było wymienić jedną postać szczególnie ważną dla Kościoła w Polsce, pewnie większość odpowiedziałaby bez wahania: Jan Paweł II. Papież Polak, który stał się znakiem nadziei dla rodaków w mrocznych czasach komunizmu. Charyzmatyczny lider, z którym liczył się cały świat. Człowiek modlitwy i mistyk. Papież historycznego pontyfikatu, z jednej strony utrzymującego konserwatywną linię w kwestiach moralnych, z drugiej otwierającego nowe drogi, choćby organizując międzyreligijną modlitwę o pokój w Asyżu. Ojciec Święty, potrafiący radykalnie sprzeciwiać się wielkim tego świata, a jednocześnie wsłuchujący się podczas osobistych spotkań w głos rzymskich nastolatków, którzy ośmieleni życzliwością biskupa Rzymu założą kilka lat później wspólnotę Sant’Egidio. A do tego jeszcze te sentymentalne kremówki… Nic dziwnego, że dla pokoleń katolików, których młodość lub bardziej dojrzały wiek przypadał na czas tego pontyfikatu, Jan Paweł II jest postacią właściwie nieporównywalną z nikim innym. Intuicyjnym gestem wydaje się docenianie na różne sposoby postaci, której tak wiele się zawdzięcza: obwołując go patronem szkół i instytucji, organizując upamiętniające go sympozja, konferencje i koncerty, budując pomniki i tworząc gadżety z jego podobizną, przywołując jego myśli na każdą okazję. Oczywiście, można czepiać się poziomu tych wszystkich inicjatyw, bo mamy tu całe spektrum: od najwyższej jakości, po mrożący krew w żyłach kicz. W każdym razie, cały ten ruch wydaje się naturalny i absolutnie szczery.
Okazuje się jednak, że dla młodszego pokolenia, które nie pamięta już świętego z Wadowic, jest on postacią historyczną, z którą łączy je więź emocjonalna podobna do tej, jaką mogą odczuwać względem Ignacego Jana Paderewskiego, Jadwigi Andegaweńskiej czy Mieszka I. Czyli praktycznie żadna. Inicjatywy i gesty, które jeszcze dla mojego pokolenia są jasne, dla młodszych pokoleń przestały cokolwiek oznaczać. Stanowią dużą ilość komunikatów, pozbawionych jednak intelektualnego i emocjonalnego kontekstu, który nadawał im właściwy sens. Chyba nie powinna zatem dziwić reakcja młodych na wszechobecne treści dotyczące Jana Pawła II, mianowicie traktowanie papieża Polaka jak jednego wielkiego mema. W skrajnych przypadkach bardzo wulgarnego, w łagodniejszych – jako źródła zabawnych cytatów takich jak: „tak jak Pan Jezus powiedział”, czy: „można, jak najbardziej, jeszcze jak!”. Względnie jako inspiracji do przerwania imprezy i odśpiewania „Barki” o „papieżowej”, czyli o 21:37. Trzeba przy tym zauważyć, że młodzi śmieją się nie tyle z samego papieża, co z wyobrażenia o nim, jakie otrzymali od starszych pokoleń. Można się na to oburzać, można narzekać na młodzież, można próbować tworzyć nowe inicjatywy papieskie, żeby „krzewić dziedzictwo świętego Jana Pawła II” – to prawdziwe, z nauczania, a nie tylko powierzchowne, „kremówkowe”. Tylko że mleko się rozlało. Przeciętny młody Polak jest tak przesycony wszystkim co związane z Janem Pawłem, że każda, nawet najlepsza propozycja, w której pada imię polskiego papieża, zostaje – jak powiedzieliby filozofowie ze szkoły frankfurckiej – wchłonięta przez status quo i potraktowana jak kolejny materiał do nowych memów.
Towarzyszyć w drodze
Co z tym fantem zrobić? Można kontynuować jak gdyby nigdy nic, aż do wymiany pokoleń. Wtedy, najprawdopodobniej, zrealizuje się efekt wahadła. Kolejna generacja polskich katolików, już teraz wyraźnie zmęczona nadmiarem papieskich treści, chcąc wyzwolić się od memów, odetnie się jednocześnie od wszystkiego co związane z Janem Pawłem II. Od przekory i ironii przejdzie do obojętności i zapomnienia, względnie wyparcia. Na nieszczęście wszystkich, tracąc przy tym prawdziwe perełki z życia i nauczania polskiego papieża, które mogłyby inspirować kolejne pokolenia.
Można też, w duchu przytoczonych na początku tekstu ilustracji, zachować świadomość jego obecności i myśli, niekoniecznie zawsze wspominając z imienia. Jednym z owoców synodu o synodalności jest już wprowadzanie do Kościoła kultury słuchania i towarzyszenia. To uczy nas nowego spojrzenia na wiele starych wyzwań. Zamiast zastanawiać się: „co zrobić, żeby młodzież nie naśmiewała się z Jana Pawła II i naprawdę go pokochała?”, może warto najpierw po prostu posłuchać samej młodzieży? Usłyszeć, czym ludzie dzisiaj żyją? Jaka jest ich wrażliwość? Co jest dla nich ważne? Czego się obawiają? Towarzyszyć im w ich drodze, w stawianiu pytań i szukaniu odpowiedzi. Bycie w drodze jest trudne i niewygodne. Ale wspólne wędrowanie ma to do siebie, że odkrywa się, jak wiele – mimo wszelkich różnic – nas łączy z innymi pielgrzymami. Wędrując wspólnie, uczymy się wzajemnego zaufania. Dopiero od tego momentu, kiedy czujemy się ze sobą bezpiecznie, można zaproponować jakiś szlak wędrowny i nie zostać odrzuconym już na starcie. Takim szlakiem może być pokazywanie pytań i analizowanie odpowiedzi, jakich udzielali ważni dla nas ludzie przed nami. Dzielenie się tym, jak myślenie wspólnie z naszymi duchowymi mistrzami pomaga nam samym mierzyć się zarówno z uniwersalnymi pytaniami egzystencjalnymi, jak i z bieżącymi wyzwaniami, którymi żyje dzisiaj nasz świat. Wtedy dawne autorytety mogą się pojawić jako jedni z wielu starszych towarzyszy drogi, z których mądrości możemy skorzystać.
Mówiąc krótko, chodzi o odwrócenie kierunku naszych kościelnych działań. Zamiast zastanawiać się, co zrobić, żeby młodzi pokochali Jana Pawła (a przynajmniej przestali z niego żartować), wsłuchać się w ich pragnienia i obawy i nienachalnie towarzyszyć im w drodze. Dawać poczucie akceptacji i bezpieczeństwa. Wówczas nasze własne doświadczenie kierowania się wskazówkami wielkich mistrzów, z Janem Pawłem II włącznie, ma szansę stać się dla nich inspiracją i poważną opcją w życiowych wyborach.
Pytanie tylko, czy odważymy się zaryzykować naśladowanie Pana Jezusa, który cierpliwie towarzyszył uczniom idącym do Emaus, mimo iż szli w złym kierunku, a swoje zaproszenia adresował zwykle słowami: „jeśli chcesz…”? Osobiście nie tracę nadziei.
Dominik Dubiel SJ