Wystartowała oficjalnie kampania wyborcza. Fakt, że Prezydent RP ogłosił ją na Twitterze (a właściwie już „Iksie”) ma wymiar symboliczny.
Bo choć wciąż na wszystkich antenach i kanałach telewizyjnych oglądamy konferencje prasowe, plenerowe wiece, pikniki i spotkania z wyborcami, to mecz wyborczy rozgrywany jest w mediach społecznościowych, czyli w rzeczywistości wirtualnej. Co ciekawe, nie jest to wcale obiektywna, poparta socjologicznymi badaniami diagnoza, raczej absolutne przekonanie wszystkich drużyn uczestniczących w tych rozgrywkach, że prawdziwe życie toczy się na TikToku, FB, X czy Instagramie. Nie ma innego wytłumaczenia dla faktu, że konferencje prasowe zwołuje się głównie po to, by partia „A” mogła odnieść się do wpisu w mediach społecznościowych polityka z partii „B”. Co oczywiście wywołuje natychmiastową reakcję – briefing partii „B” w sprawie konferencji partii „A”. I tak w kółko. Stoi za taką strategią niczym nieuzasadnione przekonanie, że miliony Polaków (w środku wakacji) nie robią nic innego poza emocjonowaniem się tym, co, kto, gdzie i na kogo napisał. A dzień spędzony na grzybach powoduje głęboki stres, bo umknęły nam trzy cięte riposty, jeden spot i dwa memy. Straciliśmy wątek i możemy się uznać za wykluczonych z debaty publicznej… Na szczęście są programy informacyjne, które na koniec dnia streszczają wszystkie wpisy oraz spowodowane przez nie kryzysy, przesilenia i zmiany w sondażach. Po ich obejrzeniu znów czujemy się doinformowani i gotowi na kolejne… wpisy. Owa magiczna wręcz wiara w siłę słowa pisanego (na internetowym komunikatorze) zyskuje czasem bardzo realne potwierdzenie. Tak było z dymisją ministra zdrowia Adama Niedzielskiego. Można wszak odnieść wrażenie, że stracił on stanowisko po niefortunnym wpisie prostującym telewizyjną wypowiedź jednego z lekarzy. Ale to tylko wrażenie. Poszło nie o słowa, ale o czyn – ujawnienie wrażliwych danych. Minister jest jak saper, za błąd często płaci się stanowiskiem. Sytuacja arcyciekawa, bo dająca asumpt do debaty na temat bezpieczeństwa naszych danych. Debaty nie będzie, bo nie są one atrakcyjnym paliwem politycznym. Przecież na końcu wyszłoby, że państwo chroni je w wystarczającym stopniu, a obywatele i tak wszystko na tacy oddają… mediom społecznościowym. Facebook wie wszystko o swoich użytkownikach i nie waha się z tej wiedzy korzystać. Więc kampanijna karawana pędzi dalej, bo trzeba wyrazić oburzenie na kolejne wpisy, podzielić je na zdania, którym nada się pasującą do przekazu dnia wymowę. Kto zatem jeszcze może, ma czas i możliwości… niech idzie na grzyby.
Piotr Legutko