O ujarzmianiu „Dzikiego” przez rodzinę, wspólnotę i zielone jabłko z Grzegorzem Wacławem „Dzikim” rozmawia Marcin Jakimowicz.
Grzegorz Wacław „Dziki” – były anarchista. Jego poruszające świadectwo zdominowało książkę o nawróconych muzykach rockowych „Radykalni”. Ojciec czworga dzieci. Mieszka w Warszawie
Marcin Jakimowicz: Wiesz, że nigdy nie spotkałem człowieka, który by tak namacalnie doświadczył dotknięcia Pana Boga jak Ty?
Grzegorz Wacław: – O czym ty gadasz, człowieku?
Cytat z naszej rozmowy w z „Radykalnych” sprzed dekady: „Zamknąłem oczy i miałem taką jazdę, jak-bym był pięć centymetrów nad ziemią, jakby moje oczy odwróciły się do środka, jakbym patrzył w głąb siebie. A tam żadnych flaków, żadnych kości, żadnych żył... nic. Tak jakbym był napompowanym balonem. Widziałem od spodu swoje tatuaże. Taka jazda! W środku byłem pusty i wypełniało mnie jaskrawo-zielone, opalizujące światło. Miałem takie doświadczenie: w środku nie ma nic, tylko światło”. To mało?
– Wiesz, jak koszmarnie się w tamtej chwili czułem? Doświadczyłem Bożej potęgi i byłem jak sparaliżowany. Koszmar. Nie chciałbym drugi raz tego doświadczać. Wystarczył raz i dziękuję.
To doświadczenie do czegoś się przydaje? Wspominasz je w kryzysie? Mamy przecież bardzo krótką pamięć…
– Przydaje się. Tego typu doświadczenie wystarczy przeżyć raz. To jest trauma, jak z wojny. Jakby ci granat wybuchł w ręce, dosłownie. Powiem ci szczerze, ja na początku mojej drogi w Kościele miałem jeszcze jedno, bardzo mocne doświadczenie. W czasie rekolekcji na Jasnej Górze widziałem opętanego zakonnika. Wył na cały kościół: Jezusie, synu Dawida, ulituj się nade mną! Egzorcyzmowali go pod obrazem. Położyli mu na czole Komunię świętą, która wypaliła mu znamię w kształcie opłatka. Stary, ja po tych dwóch sytuacjach zobaczyłem wyraźnie dwie rzeczy. Pierwsza: Jest Bóg i jest demon, niszczycielska, wroga człowiekowi siła. Druga: Bóg jest silniejszy. Po tym wszystkim przestałem się bać. Boję się dziś tylko w takich momentach, gdy jestem w grzechu ciężkim. Wtedy naprawdę się boję.
Opowiadałeś o koszmarnym Wielkim Poście…
– Tak. Od dwóch lat mam przez cały post strasznie trudny czas. Ostro kłócimy się z żoną. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego. Najczęściej nasze codzienne kłótnie są bardzo burzliwe, ale krótkotrwałe (ciągle nas jednak katechizują: „niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce”, czyli żeby się pojednać, za-nim położy się spać). A tu drugi rok pod rząd kilkadziesiąt dni milczenia, oskarżania się, przekleństw. Zacinam się i jestem potworem. Jestem odcięty od żony, bo z nią nie rozmawiam, dzieci się mnie boją. Jestem skazany na siebie i swoje myśli. Koszmar. Poszedłem w tym roku na liturgię wielkopiątkową. Justyna wróciła już z dziećmi do domu. Trwa adoracja krzyża. Patrzę, a tłum ludzi ciśnie się do tego krzyża, przepycha łokciami jak na targu, syczy na siebie, szturcha. Mówię: Nie! Zostanę w ławce, do końca. Po wszystkim wstałem i myślałem, że jestem już w kościele ostatni, ale jeszcze jakaś baba spieszyła się, by mnie wyprzedzić. Pocałowałem krzyż, choć czułem, jakby to był pocałunek Judasza. I nagle zaczęło coś we mnie puszczać. Powoli. Siedziałem w ławce i śpiewałem ze scholą psalmy po łacinie. Wróciłem do domu, zacząłem normalnie rozmawiać z żoną, poprosiłem ją o przebaczenie. Przebaczyła. Powiedziała coś, co mnie zabolało: Bardzo cierpiałam, ale nauczyłam się już z tym żyć. Co tu dużo gadać, jestem tyranem. Wiesz, co mówi zawsze moja żona, gdy idziemy na jakiś ślub i składamy życzenia młodej parze? Życzę wam, aby żadne z was nie bało się zrobić z siebie frajera i by nie bało się pierwsze prosić o przebaczenie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
rozmowa z Grzegorzem Wacławem „Dzikim”