Chodzi o monumentalne sanktuarium narodowe założyciela republiki tureckiej Attatürka w Ankarze. Jego rewolucyjne reformy w latach 20. i 30. XX wieku zakończyły ponad 600-letnią historię imperium osmańskiego, które czuło się reprezentantem muzułmanów całego świata. I dawało to odczuć światu chrześcijańskiemu między innymi mieczem.
Attatürk obalił rządy ostatniego sułtana w 1923 roku, a rok później pozbawił go godności kalifa – nominalnego zwierzchnika wszystkich muzułmanów świata. Od tego momentu świat islamu – po raz pierwszy w swej historii – pozbawiony jest „następcy proroka” Muhammada, jak należy tłumaczyć arabski termin chalife. Nic dziwnego, że Attatürka, i w pewnym sensie samą republikę turecką, wielu radykalnych islamistów uważa za śmiertelnego wroga.
Może najbardziej symboliczną z reform Attatürka była ta językowa. W 1928 roku wszyscy urzędnicy młodej republiki musieli w ciągu kilku dni zdać egzamin ze znajomości nowego alfabetu. Miliony Turków musiały wkrótce pójść w ich ślady.
Chory człowiek Europy
Skąd u Attatürka wzięła się taka pasja zacierania czegoś, co nazwalibyśmy narodowym dziedzictwem narodu? Właśnie z chęci europeizacji, aż do samozaparcia, w którą Europa do dziś nie chce jednak tak całkiem uwierzyć. Głęboka rewolucja kulturalna miała stworzyć „nowego Turka”, który wśród narodów Europy będzie się czuł jak równy wśród równych po tym, jak odrzucił dotychczasowy „garb” świętych wojen w imię islamu i podbojów. W dodatku była to rewolucja kulturalna bez obozów koncentracyjnych, masowych rozstrzeliwań i terroru.
Sam Attatürk był nietypowym przywódcą kraju muzułmańskiego: prowadził życie dalekie od religii, żonaty był tylko przez dwa lata, i to nieszczęśliwie, dzieci miał tylko adoptowane. Pił dużo alkoholu (anyżówki), co ostatecznie sprawiło, że w wieku 57 lat zmarł na marskość wątroby… otoczony powszechnym szacunkiem i miłością milionów muzułmańskich Turków, którym przywrócił godność po tragicznej klęsce w I wojnie światowej. I tak jest do dziś.
Bez nakazu, bez specjalnej okazji codziennie całe rodziny, młodzież – niekoniecznie spędzana tu obowiązkowo ze szkoły – odwiedzają jego gigantyczne mauzoleum.
Bo Turcja to nie jest jeszcze jeden kraj islamski. A Turcy jeżą się, słysząc cudzoziemców mylących ich na przykład z Arabami. Turcja zawsze przynajmniej jedną nogą była w Europie. Nie przypadkiem, gdy w XIX wieku jej potęga chyliła się już ku upadkowi, nazywano ją „chorym człowiekiem Europy”. Może i „chorym”, ale Europy…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Stanisław Guliński, arabista, turkolog, tłumacz języków arabskiego i tureckiego