Myśl wyrachowana: Chrześcijanin jest jak świeca. Jest ciemny, póki nie zapłonie
W mijającym tygodniu sporo mówiło się o spadku liczby powołań w Polsce i o zmniejszającej się liczbie uczestników Mszy niedzielnych. Niektórzy próbują to pierwsze tłumaczyć niżem demograficznym w kraju, a to drugie niżem atmosferycznym w dniu liczenia wiernych. Pytanie, jaki to niż panuje w Europie Zachodniej. Sądząc po liczbie duchownych i wiernych na Mszy, to tam od półwiecza ludzie się już prawie nie rodzą, a nad kościołami bezustannie trwają ulewy, uniemożliwiające wejście do środka. Nie no, dajcie spokój. Jeśli do udziału we Mszy zniechęca ludzi deszcz, to znaczy, że sprawy duszy znaczą dla nich mniej niż uczucie suchości. Ale to za proste, a nadto całkowicie jałowe, powiedzieć: „winni ludzie”. Znałem księdza, który upodobał sobie słowo „laicyzacja” i przed laty, w czasie wizytacji, tłumaczył z ambony biskupowi, że tu ludzie nie za bardzo chodzą do kościoła, bo wicie, rozumicie, laicyzacja ich ogarnęła. Ciekawa rzecz, że laicyzacja dotknęła akurat jego parafię, a sąsiednie nie, ale cóż, dopust Boży.
Nie. Nie dopust Boży. Laicyzacja to nie jest coś zewnętrznego, to nie jakaś ideologia, którą ludzie wybierają jako coś lepszego od religijności. Laicyzacja jest skutkiem braku doświadczenia prawdziwej religijności. Ona spada na ludzi jak noc. Bo noc to nie godziny, w których jest ciemność, tylko czas, w którym nie ma światła. W nocy nie tylko wszystkie koty są czarne. Ludzie też. Zamiast więc utyskiwać, że oni tacy czarni, lepiej zanieść im światło. Ale kto ma to zrobić, jak nie ci, którzy mają do niego dostęp?
Wiecie, skąd Jan Paweł II wziął gest ucałowania ziemi? Tak zrobił św. Jan Vianney, gdy z dala zobaczył Ars – parafię, do której skierował go biskup. To była zabita dechami wiocha, w której bieda materialna konkurowała z duchową. Ucałowanie ziemi to nie był pusty gest – Vianney kochał swoich parafian, zanim ich zobaczył. Z góry wiedział, że jacy by nie byli – są dziećmi światłości. Trzeba im tylko przynieść światło, a oni zapłoną. Vianney nie miał żadnego „programu duszpasterskiego”. Jego programem była Ewangelia. Wszystko w niej znalazł, bo wszystko tam jest.
Żarliwa modlitwa o parafian, post za nich i tysiące godzin spędzonych w konfesjonale – to cały „sekret” jego duszpasterstwa. I dziwna rzecz – okazało się, że tego właśnie ludzie potrzebowali. Nie nadskakiwania ich upodobaniom, nie zamazywania prawdy i usprawiedliwiania egoizmu. „Zlaicyzowani” z całej Francji rzucili się do Ars tłumnie, zachłannie, żeby wyznawać swoje grzechy i się nawracać. Co ten brzydki i nieszczególnie lotny człowiek zrobił takiego, że sam diabeł nocami przestawiał mu z wściekłości meble i wyzywał od „zjadaczy kartofli”? Proste – proboszcz przyniósł ludziom to, czego naprawdę potrzebowali: światło Chrystusa, a nie proboszcza. Benedykt XVI w czerwcu proklamuje Rok Kapłański, a patronem wszystkich kapłanów na świecie ogłosi św. Jana Vianneya. Wielu pewnie wolałoby Rok Laikatu. Ale pustoszejące kościoły to nie wynik braku świeckich. To skutek braku świętych.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak