„Zmarł papież Jan Paweł II”. Jest poniedziałek rano, siedzę w samolocie do Londynu i wciąż od nowa czytam ten tytuł z pierwszych stron gazet leżących obok mnie na fotelu. Stało się to w sobotę wieczorem.
Od tamtego czasu wielokrotnie słyszałem już tę wiadomość opatrzoną mnóstwem komentarzy, ale dopiero teraz widzę to zdanie napisane czarno na białym – więc próbuję jedynie śledzić w myślach strumień uczuć, wspomnień i skojarzeń, jakie ta informacja we mnie wywołuje.
W trakcie sprawowania swej pierwszej w życiu Mszy świętej – za zamkniętymi drzwiami kaplicy klasztoru urszulanek w Erfurcie – następnego ranka po moich tajnych święceniach kapłańskich pierwszy raz wypowiedziałem jego imię. Czułem wtedy, nie tylko ja, nowy powiew – przecież minęło zaledwie kilka dni od niespodziewanego wyboru „Papieża ze Wschodu”. Tak, według wszelkiego prawdopodobieństwa, byłem pierwszym kapłanem Kościoła katolickiego wyświęconym podczas tego pontyfikatu; gdy tylko skończyła się moja Msza prymicyjna, poszedłem razem z biskupem obejrzeć bezpośrednią transmisję z uroczystej intronizacji nowej głowy Kościoła.
Było to nowe imię, nowa twarz, a także nowy duch – nie tylko na miliardzie katolików zrobił wrażenie naglący, energiczny apel z pierwszej papieskiej homilii: Nie lękajcie się! Dla neoprezbitera, który za kilka godzin miał wrócić do państwa policyjnego, aby rozpocząć swoją kapłańską posługę „w konspiracji”, i który starał się nie myśleć o ryzyku i meandrach swego nowego etapu życiowego (z nieznanym i niepewnym finałem), właśnie to słowo zabrzmiało jako bardzo osobiste przesłanie.
Potem przez ponad dwadzieścia sześć lat wypowiadałem w każdej Mszy świętej – a więc niemal codziennie – imię naszego papieża Jana Pawła, imię, które z biegiem czasu stawało mi się coraz bliższe i droższe. Od listopada 1989 roku zyskało dla mnie jeszcze bardziej osobisty wydźwięk, budziło wspomnienie pierwszego bezpośredniego spotkania z tym człowiekiem w przeddzień upadku muru berlińskiego – a później, w następnych latach, układały się w mojej pamięci ślady wspomnień z każdego kolejnego spotkania oraz rozmów w jadalni z oknem wychodzącym na Plac św. Piotra.
A zatem jest to imię, które dosłownie towarzyszyło całemu mojemu kapłańskiemu życiu, aż do tej chwili równie długiemu jak ten pontyfikat; był to dla mnie nie tylko „nasz papież Jan Paweł”, jak nazywają go wszyscy w kanonie mszalnym, ale także „mój Papież”, który dla mnie w niepowtarzalny sposób wiąże się uczuciowo z moim własnym losem, moją wiarą, moimi nadziejami. Wczoraj, w niedzielę, po raz pierwszy sprawowałem Mszę świętą bez wypowiadania jego imienia – w momencie, gdy następuje pauza w kanonie, serce ścisnęło mi się z bólu, i chociaż starałem się ze wszystkich sił, by nie dać poznać tego po sobie, głos mi się załamał, jakby we mnie samym coś umarło. (...)
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Tomáš Halik, czeski teolog, duszpasterz akademicki w Pradze